Archiwum Polityki

Mniej kiru

Odbyliśmy niebywałą, ośmiodniową żałobę. I co dalej? W prawicowej prasie już od pierwszych dni po katastrofie pobrzmiewały głosy moralno-politycznego szantażu. Stała się tragedia. Ceremonie osiągają patos monumentalny. Ludzie zbierają się, rzucają kwiaty. Wobec tego wy, onegdysiejsi krytycy odeszłego prezydenta, bijcie się teraz w piersi i przyznawajcie mu wawelską wielkość. Padajcie na kolana. Otóż ja nie mam woli ani ochoty klękania. Owszem, wiem, czym jest majestat śmierci. Śmierci tragicznej tym bardziej, śmierci zbiorowej bardziej jeszcze, na koniec śmierci tam właśnie, z czego jako antropolog kultury wiem, że kolejny mit wyrośnie. Chciałbym jednak zapytać o pewne reguły gry.

Miał oto powiedzieć Diogenes: „De mortuis nil nisi bene”, co zmałpował Plutarch: „De mortuis aut bene, aut nihil” – o zmarłych należy mówić dobrze albo wcale. Z drugiej jednak strony uważamy, że „historia rozsądzi”, a ponieważ świat nasz jest wysoce skomplikowany i brudów w nim zapewne więcej niż bohaterstwa i szlachetności, więc siłą rzeczy o jednych historia wypowie się z uznaniem, czasem łagodnością, innych wszakże postawi pod pręgierz. Pytanie: od kiedy możemy już robić rozrachunki, a ile czasu mamy milczeć scenzurowani, bo „de mortuis…”.

W tragicznym samolocie do Smoleńska leciało wiele osób, których śmierć jest wielką stratą dla Rzeczpospolitej. Taką jest też na pewno, co nie przesądza o historycznym bilansie jego kadencji, śmierć prezydenta, symbolu państwowości, i jego małżonki. W tymże samolocie znajdowało się jednak również – żadnemu oczywiście nie życzyłbym straszliwego losu, który ich spotkał – paru ludzi, których działalność uważałem i uważam za rozpaczliwie szkodliwą dla Polski.

Polityka 19.2010 (2755) z dnia 08.05.2010; Stomma; s. 87
Reklama