Wyjechaliśmy sprzed domu na Ursynowie w trzy samochody. W pierwszym świadkowie, drugim państwo młodzi, trzecim luźni przyjaciele, w tym Grześ Miros i ja, powożeni przez syna Grzesia. Pierwsze auto zawieruszyło się już na najbliższej przecznicy. Nadal jednak mieliśmy przed sobą wóz państwa młodych prowadzący nas ku przeznaczeniu. Widoczność była wspaniała, kanikuła pełna, trzydzieści i kilka stopni w cieniu. Rzekłbyś, że nic się w tak pięknym dniu nie może wydarzyć. I nagle z samochodu młodożeńców przed nami wydobywać się zaczęły kłęby pary. Zagotowała się woda w chłodnicy.
Dostojna zielona tablica przy szosie wskazywała, że od Góry Kalwarii dzieli nas jeszcze 10 km, natomiast do terminu rozpoczęcia uroczystości pozostawały ledwie minuty. Cóż było robić? Państwo młodzi wsiedli do naszego samochodu i ruszyli zawrzeć związek w kalwaryjską dal. Położyłem się w przydrożnym rowie jak za dawnych, pięknych, autostopowych lat. Mój zielony tiszert nie ryzykował wiele w zetknięciu z takiegoż koloru podłożem. W górze, pod błękitnym niebem, przelatywały wysoko jaskółki oknówki. Po okolicznych czarnoziemnych skibach spacerowały dostojnie gawrony wydziobując pracowite zasiewy. Jak to zwykle w autostopowych rowach bywa przy prażącym słońcu, zaczęło mi się zbierać na lekką senność.