Koszmarne uroczystości ku czci 30 rocznicy podpisania porozumień gdańskich, czyli powstania Solidarności, miały w sobie jednak coś siermiężnie polsko-absurdalnego. Niemal komicznego. Jak się okazuje, istnieje nie tylko abstrakcyjny humor angielski, bazujący na grze słów francuski, autoironiczny żydowski, ale również polski humor polityczny, polegający najwyraźniej na stawianiu spraw na głowie. Zaczyna się już od samej nazwy związku Solidarność. Bo niby z kim albo z czym ta dzisiejsza Solidarność jest solidarna? Nie z innymi związkami zawodowymi, z którymi pozostaje w permanentnych konfliktach. Nie z lewicą, będącą na całym świecie naturalnym zapleczem związkowców. Nawet nie z drobnymi pracodawcami z małych przedsiębiorstw, których wrzuca do jednego worka z rekinami finansjery. Z kim więc do cholery? Solidarność pod wodzą Janusza Śniadka zajmuje się utopiami, politykowaniem, a przede wszystkim wytupywaniem i wygwizdywaniem niemiłych sobie osób. Nie jest to zupełnie zgodne ze słownikowym znaczeniem wyrazu „solidarność”. Ale to tylko absurdu część pierwsza.
Solidarność jest, jak wiemy, związkiem zawodowym. Podstawowym zadaniem każdego związku, od Kordylierów po Himalaje, jest obrona interesów pracowniczych. I tutaj nie ma zmiłuj się: każdy niezależny związek zawodowy jest z samej swojej natury w konflikcie z demokratyczną władzą ustanawiającą podatki, zmuszaną przez wolny rynek do zamykania zakładów pracy czy ograniczania przywilejów poszczególnych grup zawodowych. Nie ma, nie było i nie będzie takich rządów, które w pełni usatysfakcjonowałyby związki zawodowe.
Dlatego też Solidarność w Gdyni miała słuszny odruch samozachowawczy, wygwizdując premiera Donalda Tuska. Ten zresztą doskonale to rozumiał, mówiąc, iż wchodzi to w koszta jego pracy.
Polityka
38.2010
(2774) z dnia 18.09.2010;
Stomma;
s. 113