Archiwum Polityki

Nieloty lecą do góry

Przemysław Przybylski: – Był pan jednym z kilku polskich pilotów, którzy w wypadku wybuchu III wojny światowej mieli zrzucać bomby atomowe na oddziały NATO. Wykonałby pan taki rozkaz?

Bogdan Likus: Niewykonanie rozkazu to kula w łeb. Tak, wtedy bym taki rozkaz wykonał. Dziś mam inne poglądy, inny sposób myślenia. Indoktrynacja, szkolenia polityczne zrobiły wówczas swoje. Wmawiano nam, że nie jesteśmy agresorami i tylko będziemy się bronić. Do tego przekonywano nas, że bomba atomowa to tylko taki silniejszy ładunek konwencjonalny. Jaki byłem głupi, zrozumiałem dopiero w latach 80., gdy pierwszy raz pojechałem na Zachód, do Berlina. Kolega, niemiecki pilot, spytał mnie, co mam. Powiedziałem, że nic. A on na to, że ma dom, trzy samochody, rodzinę i nie chce żadnej wojny, by tego nie stracić.

Dziś wiadomo, że w razie konfliktu państw Układu Warszawskiego z NATO polska armia miała zaatakować przez Lubekę Danię. Znaliście scenariusz wojny?

Nie, ale odbywaliśmy szpiegowskie loty wzdłuż wybrzeża. Często przekraczaliśmy dozwoloną linię i wtedy pojawiały się obce samoloty nakazujące nam zawrócić. Zawsze bałem się, że mnie zestrzelą. Po powrocie do bazy czekał już samochód z Warszawy i zabierano zapis lotu, by analizować reakcję przeciwników.

Co zdecydowało, że postanowił pan zostać pilotem wojskowym?

Zawsze chciałem latać. Robiłem latawce, modele samolotów. Mieszkaliśmy w Janowicach Wielkich na Dolnym Śląsku. Kiedy rozpocząłem naukę w liceum w Jeleniej Górze, zgłosiłem się do aeroklubu. Pierwszy samolot to szybowiec, drewniana Czapla. Dziś już ich nie ma. Jednym z moich instruktorów był Dionizy Bielański, który został zestrzelony nad Czechosłowacją, gdy uciekał An-2 do Austrii.

Następnie była szkoła pilotów w Dęblinie?

Polityka 40.2010 (2776) z dnia 02.10.2010; Coś z życia; s. 98
Reklama