Archiwum Polityki

Moje greckie bankructwo

W środę w ubiegłym tygodniu milion Greków nie przyszło do pracy, nie latały samoloty, nie jeździły pociągi, autobusy ani metro. Sam strajk nie był niczym wyjątkowym – rolnicy od kilku miesięcy blokują główne węzły drogowe w kraju. Za to grecki rząd bacznie przyglądał się 30 tys. związkowców, którzy przeszli ulicami Aten, protestując przeciwko zamrożeniu płac w sektorze publicznym, podwyżce akcyzy na paliwo i wprowadzeniu kas fiskalnych u prawników i lekarzy. A to dopiero początek – w połowie lutego Bruksela orzekła, że takie cięcia nie wystarczą, by deficyt budżetowy Grecji spadł w tym roku o 4 proc. PKB, jak obiecały Ateny, i dała im czas do połowy marca na znalezienie nowych oszczędności. Komisja Europejska sprawuje dziś faktyczną władzę gospodarczą nad krajem – bez jej zgody rządowi nie wolno uchwalić żadnych nowych wydatków.

Grecki kryzys finansowy trwa od listopada. Tuż po wygranych wyborach nowy premier Jeorjos Papandreu ogłosił, że poprzedni rząd fałszował statystyki i dziura budżetowa za 2009 r. sięgnie 12,7 proc. PKB (czyli ponad czterokrotnie przekroczyła dopuszczalny próg deficytu w Unii). Trzy miesiące później Papandreu bije się w piersi i skarży na korupcję we własnym kraju, ale jego rząd nawet nie wysłał do parlamentu pakietu cięć ogłoszonych w styczniu. Zresztą parlament nie miałby czasu się nim zająć – partie kłócą się właśnie o to, czy komisja śledcza ds. fałszowania statystyk ma się zająć tylko rządami prawicy, jak chce lewica, czy sięgnąć 30 lat wstecz do początku rządów ojca obecnego premiera, jak żąda tego prawica. Urzędnicy zapowiadają tymczasem, że nie zrezygnują z 14 pensji, na co nalega Bruksela – odebrania tzw. trzynastek rząd nawet nie rozważa, chce za to obłożyć podatkiem właścicieli jachtów i drogich samochodów.

Polityka 10.2010 (2746) z dnia 06.03.2010; Flesz. Ludzie i wydarzenia; s. 12
Reklama