Drogi asfaltowe zbudowali na Północy w latach siedemdziesiątych, wcześniej jeździliśmy szutrem, kamienie leciały spod kół i najwięcej pracy mieli w warsztatach samochodowych na wymienianiu szyb – mówi Hjørdis, mieszkanka Kjøllefjordu, wioski rybackiej na półwyspie Nordkinn, skąd widać Przylądek Północny. Hjørdis tutaj się wychowała, jej mąż jest rybakiem, więc najpierw inwestowali w łódź, potem w dom, a na końcu w samochód z napędem na cztery koła.
Od końca XIX w. wszystko, co potrzebne do życia wzdłuż północnego wybrzeża Norwegii, transportowano i nadal transportuje się na pokładach linii promowej Hurtigruten, którą nazywa się tutaj po prostu hurtigrutą. Przewożono pocztę, ryby, materiały budowlane i ludzi. Teraz głównie przewozi się tych ostatnich. Hurtig to znaczy szybko, jednak północne szybko oznacza coś innego niż środkowoeuropejskie. O wszystkim decyduje tutaj pogoda, więc nikt się nie spieszy. Najważniejsze, żeby dotrzeć do celu.
Morską trasę wzdłuż norweskiego wybrzeża nazywa się najpiękniejszą na świecie. Wcześniej był to jedyny sposób, żeby się do tego świata dostać. Odkąd w północnej Norwegii powstały drogi i lotniska, prom stał się najwolniejszym, ale ciągle najpewniejszym sposobem przemieszczania wzdłuż wybrzeża.
Z Bergen do Kirkens
Pomysł na skomunikowanie norweskiego wybrzeża zaczęto realizować 125 lat temu od wyznaczenia regularnej trasy między Trondheim a Hammerfestem, wówczas największym miastem Północy i kluczowym portem handlowym w tej części świata. Pierwsze statki nie miały wygód. Starzy mieszkańcy wspominają, że przy kojach zawsze znajdowały się metalowe pojemniki dla tych, których żołądki nie wytrzymywały nadmiernego bujania, ale nie zdarzało się, żeby stare statki nie dobijały do portów. Hurtigruta zawsze była na czas.
Obecnie na trasie pływa już tylko jeden statek zbudowany w latach 50., pozostałe 10 to nowoczesne wielopokładowe hotele z saunami, jacuzzi, sklepami i restauracjami nazywane na cześć ważnych osób (np. „Kong Harald” – król Harald, albo „Richard With” – na cześć założyciela Hurtigruten) bądź cudów norweskiej przyrody („Nordkapp” – Przylądek Północny, „Nordlys” – zorza polarna, „Polarlys” – światło polarne itd.). Ich jedynym mankamentem jest właśnie to, że są wrażliwe na wiatr i podczas sztormów muszą czasem przeczekiwać w spokojnych zatokach.
Statki płyną z Bergen do Kirkenes i z powrotem, co zajmuje im jedenaście dni. Na trasie odwiedzają 34 porty. Jedne kierują się na północ, drugie na południe. W drodze na północ hurtigruta dociera do Kjøllefjordu każdego dnia o 17, więc z kuchennego okna w swoim domu Hjørdis może obserwować, jak M/S „Kong Harald” podchodzi do portu, co oznajmia trzema sygnałami syreny. Wspomina ze śmiechem, że w dzieciństwie codziennie biegali do przystani sprawdzić, co przywieźli i co ładują. Mogli tam wtedy zobaczyć innych ludzi, turystów z zagranicy. Prom był oknem na świat, nawet jeśli nie wchodziło się na pokład.
Kiedyś statki zatrzymywały się w Kjøllefjordzie na dłużej, teraz tylko na kwadrans, w trakcie którego spod pokładu wyjeżdża jeden samochód, wózek widłowy ładuje cztery europalety, wysiada sześć osób, a wsiadają trzy. Nikt już nie pojedzie na gapę, bo każdy pasażer dostaje imienną kartę, którą odbija u załogi przy wejściu i wyjściu. Jeśli podróż obejmuje noc, trzeba wykupić kajutę. Kiedyś cena podróży zależała od klasy. W pierwszej spało się na kanapie, w trzeciej wspartym o własne toboły. Hjørdis opowiada, że wślizgiwali się ukradkiem na kanapy i łapali kilka godzin snu, a że tu się wszyscy znali, czasem nawet obsługa dawała spokój i nie wyrzucała za drzwi.
Nocami statki nie ogłaszają przybycia syreną, więc Hjørdis nie słyszy, kiedy o trzeciej nad ranem M/S „Trollfjord” wpływa do portu w drodze na południe. Operator wózka widłowego zarzuca cumy, a potem zwozi ładunek. Nikt nie wysiada, wsiadają dwie osoby.
Odkrywanie Północy
Mówi się, że od samego wejścia na pokład hurtigruty człowiek robi się 20 lat starszy, bo w nowoczesnym świecie głównie emeryci mają czas na tak długie podróże. Od samego rana cierpiący na bezsenność snują się po pokładach, wyspani czytają opasłe powieści, robią na drutach, robią zdjęcia telefonami przez szybę albo smakują lokalne wiktuały serwowane przez restaurację. Jedni wybierają ręcznie obierane krewetki, inni hodowlanego łososia albo deser z malin moroszek. W czasach, kiedy Północ odkrywana jest przez turystów, którzy byli już wszędzie, rzadko słyszy się tu norweski. Norwegów najłatwiej spotkać w kawiarni na czwartym pokładzie, gdzie przesiadują przy czarnej kawie i waflach z brązowym serem.
– To był nasz plac zabaw i największa atrakcja dzieciństwa – opowiada pięćdziesięcioletnia Torill, która pływa tą trasą, odkąd skończyła sześć lat. M/S „Trollfjordem” wraca z Hammerfestu do Øksfjordu, kolejnej na trasie wioski rybackiej zamieszkanej przez pięćset osób. – Rodzice wysyłali nas bez opieki, bo na pokładzie zawsze spotykaliśmy kogoś znajomego. Jak jedno dziecko musiało do dentysty do większego miasta, to jechała z nim cała banda. Taka podróż wtedy prawie nic nie kosztowała, każdego było stać. Teraz i ceny inne, i zasady dostosowane do reszty świata, nikt by już dziecka samego nie puścił.
– Hurtigruta to nasze dziedzictwo narodowe, każdy jest z nią w jakiś sposób związany, każdy marzy, żeby popłynąć tą trasą. A jeśli nie mogło się płynąć, to ludzie często przychodzili po prostu zjeść obiad albo tylko wypić kawę na pokładzie, kiedy statek stał w porcie – dodaje. – Mamy o niej wiersze i piosenki. Znajduje na YouTube i puszcza fragment przeboju znanej norweskiej piosenkarki Kari Bremnes pt. „Hurtigrute”.
W 2003 r. norweska telewizja NRK nakręciła 20-odcinkowy serial z pokładu jednego z promów, a latem 2011 r. nadawała na żywo program z trasy między Bergen a Kirkenes trwający 134 godziny, który obejrzało 2,5 mln widzów, czyli połowa populacji Norwegii. Ludzie wstawali w nocy albo przerywali pracę, żeby zobaczyć statek wpływający do portów, gdzie mają bliskich albo skąd sami pochodzą. Mieszkańcy czekali na lądzie albo wypływali swoimi łodziami na powitanie statku. To było wielkie wydarzenie, móc się pokazać całemu krajowi. Torill wspomina, że w Øksfjordzie zebrało się wtedy kilkadziesiąt osób z norweskimi flagami, transparentami i muzyką na żywo.
Teraz, kiedy hurtigruta przybija do portu, na lądzie czeka tylko dwóch pracowników w odblaskowych kombinezonach, gotowych do zacumowania statku i rozładunku poczty. Øksfjord to przetwórnia ryb i kilkadziesiąt domów przyklejonych do podnóża stromej skały, więc nikt poza Torill nie wysiada.
Międzynarodowa załoga
M/S „Trollfjord” zbudowany w 2001 r. może pomieścić 822 osoby. Teraz na pokładzie jest ponad 400 pasażerów z 15 krajów, poza Europą m.in. z Nowej Zelandii i RPA. Komunikaty ogłaszane są po norwesku, angielsku i niemiecku. Każdego dnia pasażerowie mają możliwość zejść na ląd i uczestniczyć w dodatkowych zajęciach: od jazdy psimi zaprzęgami po spotkanie z kulturą rdzennych ludzi Północy – Saamów. Ci w kawiarni na czwartym pokładzie śmieją się, że kiedyś do głowy by im nie przyszło, żeby wykupić na przykład wycieczkę na Przylądek Północny, bo sami mieszkali na skałach, więc po co mieli jeszcze oglądać inną. Co z tego, że najbardziej północną.
– Współpracujemy z lokalnymi przedsiębiorcami na lądzie, którzy mogą podzielić się swoją wiedzą i doświadczeniem – wyjaśnia Hans, kierownik wyprawy, na stanowisku od 12 lat. Na przykład w Kjøllefjordzie miejscowy poławiacz krabów królewskich Kjell pokazuje na górnym pokładzie, jak taki krab wygląda i daje spróbować najcenniejszego mięsa w tej szerokości geograficznej. – Poza tym chcemy ludziom pokazać jak najwięcej, opowiedzieć o historii miejsc, które odwiedzają – dodaje.
W 1944 r. północna Norwegia została spalona przez Niemców w obawie przed nadciągającymi ze wschodu Rosjanami, więc większość odwiedzanych po drodze wiosek rybackich zaraz po wojnie wyglądała identycznie, z ziemi wystawały tylko kominy po drewnianych domach. Odbudowa Finnmarku to dla lokalnych mieszkańców wątek nieodłącznie związany z dzieciństwem, a dla przyjezdnych poszerzenie wiedzy o historii II wojny światowej. Drugim ważnym tematem, o którym pasażerowie często słyszą po raz pierwszy, jest walka Saamów z norwegizacją, która była obecna jeszcze w latach 80. XX w. i ukształtowała ich współczesność. A poza tym załoga opowiada o wyprawach norweskich polarników, którzy tutaj właśnie zaczynali wiele swoich podróży ku biegunowi północnemu.
– Programy przygotowujemy dla wszystkich, ale oczywiście bardziej korzystają z tego turyści – opowiada Hans, który wychował się na południu Szwecji i w pierwszą podróż hurtigrutą wyruszył dopiero jako dorosły. – Mamy średnio 20 proc. lokalnych pasażerów i 80 proc. turystów. Największa zmiana, jaką obserwuję od kilkunastu lat, to rozciągnięcie sezonu na cały rok. Teraz coraz więcej ludzi podróżuje zimą. Chcą zobaczyć światło podczas nocy polarnej i zorze, które dzięki rozwojowi fotografii cyfrowej mogą w końcu zabrać ze sobą do domów. Wcześniej zimą mieliśmy kilkunastu turystów, teraz zawsze jest kilkuset. Zainteresowanie Północą cały czas rośnie, a pływanie po morzu za kołem podbiegunowym jest możliwe tylko tutaj ze względu na Golfsztrom.
Hans nie obawia się masowej turystyki w tym regionie. Łodzie nie mogą być jeszcze większe, bo wtedy nie podejdą do portów. Ważne, żeby zachować równowagę między tym, czym hurtigruta była pierwotnie, a tym, czego wymaga nowoczesny świat, oparty na podróżach dla przyjemności. Hans jest w ciągłej podróży. Pracuje w systemie zmianowym: trzy tygodnie na morzu, trzy w domu w Sztokholmie. W swojej pracy najbardziej lubi światło pod koniec sierpnia, kiedy niskie słońce oświetla zielone jeszcze zbocza gór.
Kiedyś na hurtigrutach pracowali tylko Norwegowie. Teraz na porządku dziennym są załogi z innych krajów, które mają tradycje morskie albo są po prostu tańsze. Kiedy pasażerowie przysypiają po obiedzie w salonie na ósmym pokładzie, z ich stołów bezszelestnie znikają filiżanki po kawie. Zadaniem Reidis, Filipinki od ośmiu lat mieszkającej w Norwegii, jest utrzymywanie w czystości przestrzeni publicznej.
Reidis opowiada, że w sezonie letnim załoga liczy ponad 80 osób, a Filipińczycy chętnie pracują dla norweskich armatorów. Pracownicy mieszkają na najniższych pokładach, po dwie osoby w kajucie, jedzą we własnej kantynie i z reguły są niewidzialni. Reidis pamięta, że po przyjeździe do Norwegii ciągle marzła, ale nie potrafiła spać pod ciężką kołdrą. Kupiła wtedy koc elektryczny, którego używa do dziś, nawet w pracy.
Wieczorny pokaz mody
Na Morzu Norweskim zawsze jest zimno, więc tym nieprzygotowanym sklep na czwartym pokładzie oferuje sztormiaki i ubrania z wysokogatunkowej wełny. Żeby oferta nie umknęła niczyjej uwadze, wieczorem organizowany jest pokaz mody, gdzie w roli modeli występują członkowie załogi oraz sam kapitan. Im bliżej lata, tym większa promocja na puchowe kurtki, bo wtedy temperatura waha się w okolicach 10 stopni i każdy prawdziwy Norweg rozpoczyna sezon kąpieli w naturalnych akwenach. Taką kąpiel w jednym z portów mają również w ofercie turyści, tyle że im za bohaterski wyczyn wręczany jest dyplom.
M/S „Trollfjord” tej samej nocy po pokazie dopływa do Tromsø, obecnie największego miasta północnej Norwegii. Na ląd schodzi kilkanaście osób i idzie do domów. Na turystów czekają dwa autobusy, które zawiozą ich na koncert specjalnie organizowany w Ishavskatedralen, katedrze arktycznej, architektonicznym symbolu miasta. Mieszkańcy chodzą tam na koncerty w bardziej dogodnych godzinach niż północ, ale hurtigruta przypływa o tej samej porze od lat i to ląd musi się do niej dostosować.
Ilona Wiśniewska