Ich dom jest nieduży, stoi pośród pól kukurydzy. Bieżącą wodę doprowadzili kilka lat temu do kamiennego zlewu na podwórzu. Żeby umyć się w ciepłej, trzeba napełnić ogromny gar stojący na kuchni opalanej drewnem. Wieczorami grzeją się przy jej lichym ogniu. W czterech łóżkach bez materacy śpi siedem osób. Tak mieszka królewska rodzina w Chaquijya, małej wsi w departamencie Sololá w Gwatemali.
Amalia i Matías mają w domu trzy królowe i cztery korony. – Tę dostałam, gdy wygrałam wybory u nas, w Chaquijya – ich najstarsza córka Lily podnosi koronę wykonaną ze skóry. – Potem zostałam też królową Sololá. To ważniejsze wyróżnienie, na poziomie regionu, więc tej pierwszej już nie zakładam – teraz pokazuje solidną, drewnianą. Obok leży jeszcze jedna skórzana – należy do najmłodszej z rodzeństwa, sześcioletniej Lesly. W szkole wywalczyła tytuł Nińa de la Independencia, Miss Niepodległości. Ostatnia korona jest z plastiku, ze sztucznymi diamencikami. Yessica została szkolną miss sportu, ale odznaczono ją tylko szarfą z tytułem. – Żeby nie było jej przykro, rodzice dokupili koronę – tłumaczy Lily. Tylko jedna z córek Amalii i Matíasa nie startowała nigdy w żadnym konkursie. Podczas konkursu trzeba wygłosić przemówienie przed publicznością, a tego Pati nie lubi.
Królowe i kandydatki
Na wybory do Santa Lucía Utatlán przyjechało ich około 40. Podczas kolacji usiadły przy dwóch długich stołach nad styropianowymi talerzami z fasolą, serem i jajkiem sadzonym. Słychać śmiechy, wygłupy i plotki. Niektóre dziewczyny zdjęły ciężkie korony i odłożyły na stół. Takie spotkanie to dla nich okazja do zabawy i zawierania znajomości. To nie kandydatki, to królowe. Przyjeżdżają, żeby swą obecnością uświetnić wydarzenie, ale nie biorą udziału w konkursie. Dojazd z odległych miejscowości niemało kosztuje, a podróże, zwłaszcza nocne powroty, nie są bezpieczne. Ale możliwość reprezentowania swojej wspólnoty jest dla nich bardzo ważna – dla Majów to powód do dumy. Kandydatki do korony Santa Lucía są tylko trzy. Drobne, niskie brunetki z długimi włosami, bardzo podobnie ubrane. W niczym nie przypominają kandydatek na miss świata.
– To nie konkurs piękności – podkreśla Jose Ignacio Camey, gwatemalski antropolog. – W pierwszej kolejności jury bierze pod uwagę strój: kolory, hafty, tkane desenie układają się we wzór charakterystyczny dla regionu, miejscowości lub wsi – kontynuuje, wskazując na kandydatki. – Musi być tradycyjny, bez żadnych modnych teraz dodatków, diamencików i ozdóbek.
Prócz stroju ocenia się również umiejętność wysławiania się oraz charyzmę na scenie. Każda z kandydatek musi wygłosić krótkie discurso, przemówienie w dwóch językach – po hiszpańsku oraz w jednym z 20 języków majańskich, odpowiadającym jej regionowi. Po przemowach przychodzi czas na pytania od jurorów, a czasem też krótkie przedstawienie zwane estampa. Może to być scenka rodzajowa, jak zbiór kukurydzy, lokalny zwyczaj, jak tradycyjne zaręczyny, ceremonia religijna czy miejscowa legenda. Spektakl odbywa się bez słów, w rytm marimby, jednego z najbardziej klasycznych gwatemalskich instrumentów.
Estampas opowiadają nie tylko o obyczajach, ale też marzeniach i ambicjach kandydatek. W starym telewizorze w swojej sypialni Amalia i Matías oglądają czasem przedstawienie ich najstarszej córki. Transmisję w lokalnej telewizji nagrali na kasetę wideo. Jakość jest kiepska, ale widać, jak pośród trzasków i zakłóceń Lily wchodzi na scenę tanecznym krokiem. Razem z nią podryguje rodzeństwo i kuzyni, którzy pomagali jej wystawić spektakl. Lily kłania się wszystkim dookoła, po czym, nie przestając tańczyć, przejmuje z rąk swego brata laskę majańskiego sołtysa, symbol nieformalnej władzy w jej wsi.
– Taki sołtys zajmuje się przede wszystkim rozstrzyganiem sporów – tłumaczy jej ojciec. – Za pracę na rzecz społeczności nie pobiera pensji, ale z funkcją wiąże się duży prestiż. W Sololá, stolicy departamentu, co dwa lata wybiera się majańskiego burmistrza, który koordynuje pracę sołtysów. Na tym stanowisku nigdy nie było kobiety, ale mamy nadzieję, że to się zmieni – widać, że Matías nagranie zna na pamięć i rozpiera go duma z córki.
Liczy, że na tytule królowej nie poprzestanie i kiedyś wejdzie do świata prawdziwej lokalnej polityki, zdominowanego przez mężczyzn. Na razie 17-latka ćwiczy przemawianie do tłumu podczas fiest – w dzień patrona Sololá czy podczas parady przed Bożym Narodzeniem.
Marzeniem całej rodziny Lily jest ufundowanie stypendium edukacyjnego dla dzieci z biedniejszych domów, żeby coś zostało po tej chwili sławy. Jednak pomysły i dobre chęci nie wystarczają. Królowe rzadko mają szanse zdobyć pieniądze na ich realizację. Samo sprostanie wymogom urzędu, czyli zorganizowanie fiesty na koniec rocznej kadencji Lily, zmusza Matíasa i Amalię do zaciągnięcia długu, który ciężko będzie im spłacić.
Salon na końcu świata
Odethy Tzep dwa razy w tygodniu w lokalnej rozgłośni ma swoją audycję dla gwatemalskich emigrantów wyjeżdżających za chlebem do USA. Prowadzi też salonik urody, który założyła na samym końcu świata. Żeby ze stolicy dojechać do jej rodzinnej wsi Paculam, trzeba się nieźle namęczyć. Najpierw kilka przesiadek z autobusu do autobusu, potem godzina w ścisku na pace pikapa i pół godziny w tuk-tuku. Droga jest tak wyboista, że rozklekotany trójkołowiec ledwo ją pokonuje.
Salon urody powstał niedawno. – Z czegoś muszę żyć – tłumaczy królowa wsi Chuachinup. Tak się złożyło, że Odethy nie reprezentuje swojej wsi, tylko sąsiednią. Poza Paculam działalność fryzjersko-kosmetyczną utrzymuje w tajemnicy. Jej mentor uważa, że królowej nie przystoi farbować komuś włosów albo malować paznokci. W salonie organizuje też zajęcia dla przedszkolaków. – Na tej planszy uczą się kolorów i jednocześnie poznają różne kształty – pokazuje własnoręcznie zrobione pomoce naukowe: pomalowane kartony z filcowymi kwadratami i kołami, przyczepianymi na rzep. Dalej są litery i cyfry. W Paculam wciąż jest dużo analfabetów, a większość dzieci nie mówi ani słowa po hiszpańsku.
Odethy pracuje również ze starszymi. – Parę miesięcy temu prowadziłam warsztaty dla kobiet. Mówiłam im, że ich partnerzy nie mają prawa ich bić – wyjaśnia. To prawda, która ciągle słabo przebija się do tutejszej społeczności. Machismo pozostaje poważnym problemem całej Gwatemali. Ofiarą przemocy domowej jest między innymi prababcia Odethy. – Pradziadek przez całe życie pił. Dziś ma dziewięćdziesiąt kilka lat i wciąż prawie nie trzeźwieje – opowiada dziewczyna. Sama też ma za sobą ciężkie przejścia – ojciec uderzył ją, gdy dowiedział się, że wzięła udział w wyborach w sąsiedniej wsi. Jako gorliwy ewangelik sprzeciwia się promowaniu rdzennej kultury. Mimo że sam jest Majem, uważa lokalne obyczaje za zabobon niemiły Bogu. – Nie przeszkadzało mu, gdy startowałam w konkursie w podstawówce. Nawet mnie wspierał. Ale gdy wygrałam w Chuachinup, wściekł się – Odethy pokazuje na ekranie smartfona zdjęcia siniaków na ramionach. – Nigdy mu tego nie zapomnę.
Na szczęście może liczyć na wsparcie innych krewnych, zwłaszcza babci od strony mamy. – Mama też mi pomaga. Z salonu urody trudno się utrzymać, a podróże na wybory i stroje kosztują. Czasem, w tajemnicy przed tatą, daje mi pieniądze na nowy huipil, ręcznie tkaną majańską bluzkę – opowiada królowa. Bywa, że Martha jeździ z córką na wybory. Reprezentantkom często towarzyszy ktoś z rodziny, ale Odethy zdarza się podróżować samej. Jako 16-latka wbrew najbliższym pojechała uczyć się do stolicy. – Nie bałam się. Chciałam tam zostać. Ale to nie podobało się tacie. Przyjechał po mnie i zmusił do powrotu.
Królestwo slumsów
Idą w szeregu, po dwie, trzy obok siebie. Dziś nie mają koron. Jako kandydatki biorą udział w jednych z ważniejszych wyborów w kraju. Wydarzenie rozpoczyna przemarsz ulicami La Económica Carranza. Nie ma tu bruku ani asfaltu, więc dziewczyny w pięknych ceremonialnych strojach kroczą w tumanach kurzu. Pył osiada na nielicznych roślinach, zabudowaniach z blachy falistej, parkanach oplecionych drutem kolczastym i namalowanych na murach znakach ze spluwą i napisem: „Jeśli przyszedłeś w złych zamiarach, dosięgnie cię sąsiedzka sprawiedliwość”. W oknach autobusów widać żołnierzy z karabinami, a przemarszowi królowych towarzyszy grupa policjantów. Te ważne w Gwatemali tytuły przyznawane są w slumsach, gdzie gangi wyrównują porachunki, a kandydatki potrzebują uzbrojonej po zęby ochrony. Wybory może zorganizować niemal każdy, jeśli tylko stać go na ufundowanie korony i fiesty, nawet jeśli pochodzi z biednych przedmieść.
W korowodzie kandydatek widać Lily z czerwoną wstążką wplecioną we włosy i Odethy w tradycyjnym tocayalu: kilkumetrowej taśmie owiniętej wokół głowy. Pierwsza ubiega się o tytuł Ambasadorki Życia, druga – Obrończyni Kultury; jeden przeznaczony jest dla przedstawicielek gmin, drugi dla niższych rangą przedstawicielek miejscowości. Prócz wyborów krajowych odbędzie się też koronacja trzech lokalnych reprezentantek.
Kiedy pochód dociera pod kościół Esquipulitas, gdzie urządzono tymczasową scenę, robi się zimno. Na gwatemalskich wyżynach temperatura w nocy spada do kilku stopni.
Przemowy kandydatek rozpoczynają się około godz. 19. Lily mówi o ważnych kobietach w historii kraju, wspomina noblistkę Rigobertę Menchu, ale głos jej się łamie. Stres zwycięża i nie daje rady skończyć przygotowanego przemówienia.
Dwie godziny później występuje Odethy. – Serce Nieba, Serce Ziemi, pozwólcie mi zwrócić się do waszych dzieci – rozpoczyna tradycyjnym pozdrowieniem. – Pragnę podzielić się refleksją, jak bronić naszej kultury – kontynuuje. – Jednak zanim odpowiemy sobie na to pytanie, musimy zastanowić się, czym jest nasza prawdziwa tradycja? Czy rzeczywiście mówimy w naszym języku? Czy z dumą nosimy majański strój? Czy znamy własne praktyki duchowe? Czy wiemy, że religie zostały nam narzucone? Że miały na celu wyniszczenie naszej kultury? Dopiero tak przygotowani możemy myśleć, co robić.
Kolejna kandydatka opowiada o majańskich rzemieślnikach, tracących źródło utrzymania z powodu konkurencji wielkich koncernów, inna o przemocy wobec kobiet. Rasizm, dyskryminacja Majów, zatrucie wody – tematy najgrubszego kalibru po kilku godzinach zlewają się w potok żalów i nadziei. Discursos są krótkie i mało w nich konkretów. Dziewczyny siedzą zziębnięte na scenie, próbując ogrzać się cienkimi szalami. W kościele jest trochę cieplej, rozdawane są posiłki i gorący kompot, to tu toczą się przygotowania do kolejnych przemówień.
Już nie Piękna Indianeczka
– Idea wzięła się z Meksyku. Na początku XX w. wymyślono konkurs India Bonita. W rzeczywistości udział w nim brały wcale nie Indianki, tylko Metyski poprzebierane w indiańskie stroje – Sandra Xinico Batz, majańska antropolożka, opowiada o początkach wyborów rdzennych królowych. – Podobne wydarzenia zaczęto organizować w Gwatemali w latach 30. Dopiero w latach 50. na konkursach zaczęły pojawiać się reprezentantki majańskie. Ale to nie był nasz pomysł, raczej wystawa najpiękniejszych Indianek. I sposób na sprowadzenie kultury majańskiej do folkloru – Sandra o spłycaniu i wykorzystywaniu rdzennej kultury napisała wiele tekstów. Jej felietony regularnie ukazują się w „La Hora”, jednym z ważniejszych dzienników w Gwatemali.
– Na przełomie lat 70. i 80. majańscy działacze zaczęli krytykować te imprezy – ciągnie antropolożka. Niektórzy przejmowali ich organizację i próbowali wykorzystać do promowania niezafałszowanej wersji kultury rdzennych ludów. Zrezygnowali z nazwy India Bonita, czyli Piękna Indianeczka, bo słowo indio w Ameryce Środkowej uchodzi za obraźliwe. Majowie mówią o sobie indígenas, czyli rdzenni mieszkańcy. Wybory przestały być konkursem piękności, a majańskie jury coraz częściej doceniało przemowy dotyczące problemów społecznych.
Pomimo tych zmian Sandra pozostaje sceptyczna. – Wybory królowych to zjawisko obce naszej majańskiej kulturze, ma rasistowskie korzenie – upiera się. – Czemu konkursy są takie popularne? W Gwatemali kobiety rzadko dochodzą do władzy. W wyborach dziewczyny widzą więc szansę: na życie, które nie składa się wyłącznie z zamążpójścia i rodzenia dzieci; na powiedzenie tego, co myślą; na nowe doświadczenia. Ale rola, jaką odgrywa królowa, sprowadza się zwykle do udziału w paradzie z okazji święta miasteczka – przekonuje.
Rozmowie od dłuższej chwili przysłuchuje się mama Sandry. Gilberta została królową swojej miejscowości w 1976 r., chwilę po potężnym trzęsieniu ziemi, które zrównało z ziemią jej dom i sporą część zamieszkanych głównie przez Majów wyżyn. – Wybory zorganizowano w jedynym budynku, który ocalał – wtrąca. – Myśmy nie mieli nic. Mimo to postanowiono zorganizować święto i wybory. To było dla ludzi ważne, organizowali się całkiem bezinteresownie. Może teraz jest inaczej, ale wtedy królowa reprezentowała całą wspólnotę – wygląda na to, że starsza pani nie przyjmuje argumentacji córki.
***
W La Económica Carranza tytuł Obrończyni Kultury wywalczyła Odethy. – Dużo musiałam przejść, żeby tu trafić – mówiła, poprawiając diadem. Za duży na jej maleńką głowę, prawie zsuwał się jej na oczy.
Lily nie została nową Ambasadorką Życia. Po wyborach razem z mamą i młodszą siostrą wsiadła na pakę czyjegoś pikapa. Miał je zawieźć do rodzinnej wsi, ale popsuł się po drodze. Spędziły noc pod gołym niebem. Nazajutrz, przemarznięte do szpiku kości, dotarły wreszcie do domu.
Tekst i fotografie Julia Zabrodzka