Marcin Rębarz każdą nowo poznaną osobę pyta, skąd pochodzi. Samo mu się to włącza, jakby miał zainstalowany jakiś automatyczny program w głowie. A w podlubańskich Grabiszycach Dolnych, dokąd zjechał z Wielkopolski ponad 10 lat temu, sąsiedzi mieli kłopot z odpowiedzią. O historii, przeszłości, przez lata mówiono tu półsłówkami. Milczenie miało być sposobem na uwierającą władze PRL niemieckość ziem, na które po wojnie rzucono osadników z oddawanych Związkowi Radzieckiemu Kresów, ze zrujnowanej centralnej Polski, znękanych po syberyjskiej zsyłce albo po wojennej zawierusze na zachodzie Europy. – To, co tutaj zastali w 1945 r., należało wykreślać, wymazywać, niszczyć. Urzędowo wydawano polecenia zamalowywania niemieckich szyldów. Żeby oczyścić przestrzeń dla nowych tradycji – wyjaśnia Małgorzata Zysnarska z Muzeum Łużyckiego w Zgorzelcu. I dodaje, że proces ten utknął w pół drogi.
Niemieckie dziedzictwo częściowo zniszczono, ale przeszczepianie tego przywiezionego – przez każdego osadnika skądinąd – też szło opornie. Gdy w muzeum zahaczają nastolatków zwiedzających wystawy o historie ich familii, często okazuje się, że młodzi nie wiedzą nic. Cisza epoki komputerowych ekranów nakłada się na wyćwiczoną dziadkową powściągliwość wspomnień.
Ciekawości przyjezdnych z ostatnich lat nic jednak nie krępuje, są wolni od polityczno-historycznego przytłoczenia – tak jak Marcin Rębarz i Olga Chojak, jego partnerka. Najpierw pomagali przyjaciołom z niedalekich Stankowic w wywiadach z najstarszymi osadnikami o tym, jak tu jechali, co zastali po wojnie, jak mijali się w zajmowanych gospodarstwach z wysiedlanymi na Zachód Niemcami. A potem pomyśleli, że ich Grabiszycom też taka rozmowa się należy.
30 kilometrów na południe od Grabiszyc, w Chromcu, Matylda i Marcin Wawrzyńczakowie zbierają całkiem dosłowne okruchy dawnej codzienności.