Rano jedyny czynny sklep przy rynku w Serocku pusty, ale sprzedawca ostrzega zza lady: pojedynczo! Okazuje się, że w środku była jedna klientka. Teraz wychodzi z zakupami na śniadanie pod pachą (jajka, parówki, wędlina – wszystko paczkowane) i uśmiecha się przyjaźnie. Ale mijając innych, zachowuje odległość pandemiczną. Pokazuje głową kartkę na drzwiach – tylko jedna osoba naraz dozwolona w sklepie. Pan sprzedawca nosi gumowe rękawiczki. Maski nie nosi, bo mówi, że nigdzie nie dostał – wykupili. Uśmiecha się do klientów i nawet trochę żartuje. A klienci garną się do jedynego sklepu jak do oazy. Z daleka wiadomo, że czynny, bo stoi trzech panów „mistrzu, dorzuć złotóweczkę, bo zabrakło”. Też uśmiechnięci.
W ogóle jeśli spotka się kogoś na opustoszałej ulicy w Serocku czy innych miastach, ten ktoś uśmiechnie się wspólniczo. Nawet nieznajomi powiedzą sobie w pandemię dzień dobry. Ale omijają się szeroko. „Zachowaj co najmniej 1 metr odległości od osób, które kaszlą i kichają” i „Kiedy kaszlesz lub kichasz, zakrywaj usta i nos” – ostrzegają tablice ogłoszeń przy magistratach. Jest też tajemnicza wskazówka, żeby „myjąc ręce, używać mydła i wody” – inne sposoby nie wchodzą w grę.
***
Pogoda wiosenna, od rana słońce, ani jednej chmury, pierwsze pąki na drzewach, a rynki podwarszawskich miasteczek – zwykle w słoneczne niedziele przepełnione ludźmi i autami – jak puste patelnie. Słynna serocka cukiernia przyrynkowa, do której pielgrzymują także warszawiacy, „świadczy wyłącznie sprzedaż na wynos”. Miejska plaża z atrakcjami nad Narwią – pusta. Kościół też. Przelotówka stolica–Pułtusk też. Siedzi na ławce starsza pani zapatrzona w pustkę przelotówkę. Pojedyncze auto jest atrakcją. Z biegiem niedzielnego przedpołudnia przybywa słabych oznak życia – idzie przez rynek ekspedientka otworzyć Żabkę. Tu na drzwiach kartka antywirusowa: „Wybieraj płatności bezgotówkowe, dbajmy wspólnie o nasze zdrowie”. Podjeżdża samotny strażnik miejski objąć posterunek.
Ptaki zdziwione ciszą. Gonią się po całym rynku, bo mają go tylko dla siebie.
Czytaj także: Bóg jest dostępny przez radio. Niedziela w pustych kościołach
***
Tak pięknego dnia chyba jeszcze w tym roku nie było. Mimo to wszędzie po drodze nieożywiona przyroda – migają senne krajobrazy pandemiczne. Rano w Warszawie jedynie dwa typy ludzkie do spotkania – facet z psem oraz facet z piwem, zawiany, skądś powracający. Jakiś zerwany z łańcucha młodzik w bmw gazuje, korzystając z pustki. Bo policji też nie ma w świecie podwarszawskim – pandemia.
Ekspedient na stacji benzynowej podaje kubki do kawy wprost z foliowych worków, żeby nie przenosiły zarazków. To stacja po drodze do Nieporętu nad Zegrzem, gdzie zwykle w pogodę nie zmieści się nawet szpilka, a ekspedient mówi, że przez kilka godzin miał trzech klientów. Porównując do blisko 70 klientów w tym samym czasie poza pandemią koronawirusa. Czasami klientowi zbierze się na rozmowę i – doceniając brak kolejek, co jest dobrą stroną pandemii – narzeka, że specustawa antywirusowa nadmierna. Pozamykała ludzi w domach i zamknęła im usta. Wtedy pracownik stacji bierze specustawę w obronę i mówi: Włosi na takim myśleniu polegli.
***
Pomimo pustek na drodze komuś w Nasielsku udało się przejechać kota. Albo sam był rozkojarzony brakiem ludzi i samochodów, albo kot. Przyroda natychmiast bierze się do pracy – stada ptaków już krążą wokół zwłok. Ptaki łażą też po pustym rynku i przeczesują kosze na śmieci. Przelotówka świeci pustką. I znów, jak w Serocku, da się poznać otwarty sklep spożywczy po obecności mężczyzn „mistrzu, złotóweczkę”. W ich rozmowach, pełnych jakiegoś handlowego podniecenia i liczenia monet, ale pogodnych, da się wyłowić słowa „odkazić się”.
Oni i ptaki mają dziś słoneczny, przedpołudniowy Nasielsk na wyłączność.
Z powodu koronawirusa wymiotło na zawsze adwokatów z kancelarii przy głównej ulicy Kilińskiego. Zostawili kartkę na drzwiach: „zamknięte dla interesantów do końca”. W sumie wszystko zamknięte – prócz spożywczego Złoty Róg, kościoła pod wezwaniem św. Wojciecha i sklepu z artykułami pogrzebowymi obok. Biskup płocki, powołując się na ministra zdrowia, zawiadamia z kartki na drzwiach świątyni, że podczas mszy w kościele i pod może być 50 osób. Wliczając księdza i ministrantów. W przedsionku stoi kościelny we fluorescencyjnej kamizelce i liczy ludzi. Mówi, że wszystko pod kontrolą – co nabożeństwo, to jakieś dziesięć osób wraz z „osobami sprawującymi kult religijny”. Garstka wiernych rozsiana po kościele – zachowują bezpieczną odległość międzyludzką. Na znak pokoju kiwają sobie z daleka głowami.
***
Pandemia małomiasteczkowa spowodowała jeszcze leniwsze snucie się czasu niż zwykle – zanikły sprawy, którymi żyto wcześniej. Jest niby-luz, niczym w miastach systemu citta slow. Pogodny dzień, pełne słońce, żadnej chmury – trudno uwierzyć w wirusa, a jednak ludzie zamknęli się w domach. Gdzieniegdzie pootwierane okna i słychać, jak ktoś gra na gitarze albo gra telewizor (wiadomości o liczbie zakażonych i zmarłych). Albo kłócą się w kuchni przy gwiździe czajnika („wyjdź mi stąd, bo mam cię już normalnie dosyć!” albo „weź, bo ci coś zrobię!”). Oraz inne ludzkie sprawy omawiane panicznie, pandemicznie, w czterech ścianach („skąd ci, kurwa, wezmę pizzę, jak wszystko pozamykali?!”).
Plakaty wyborcze wiszą po miasteczkach jak poza czasem. W Nasielsku Kidawa-Błońska sąsiaduje z Dudą na płocie targowiska miejskiego. Nad nimi napis „wesołych świąt” i ledowa choineczka. Kosiniak-Kamysz i w uliczkach odchodzących od rynków, i na wiejskich płotach. Z plakatów wieje nieważnością – rządzący ogłosili pandemię, więc brak zgromadzeń, więc śmierć kampanii prezydenckiej.
Również – z powodu pandemii – śmierć spraw lokalnych, do niedawna tak gorących w podwarszawskich miasteczkach. Pozostały wspomnienia – kartki na drzewach i tablicach ogłoszeń zapraszają na spotkania w sprawie planów budowy Centralnego Portu Komunikacyjnego „na naszych terenach”. Już nieważne – pandemia, wszelkie zgromadzenia odwołane pod groźbą złapania koronawirusa i kar finansowych.
Czytaj także: Jak mamy wrócić? Pytają Polacy rozsiani po całym świecie
***
Pod modlińskim lotniskiem hulają wiatry. Zarówno pod samą halą, jak i na kilkunastu rozrzuconych w okolicy parkingach – po kilka, kilkanaście samochodów. Sygnalizacja świetlna pracuje dla nikogo – ruch ustał. Rzadko wyląduje pojedynczy Ryanair, ale życia od tego nie przybywa. Może pusty przyleciał, może badają ludzi termometrami, mówi obeznany z rzeczywistością pandemii w Nowym Dworze Mazowieckim stróż jednego z wielkopowierzchniowych parkingów. Pokazuje z pewnym współczuciem: te tutaj samochody czekają na odbiór przez ludzi uwięzionych przez pandemię gdzieś w świecie. Mają bilety do Polski, ale unieważnione. Nie mogą wrócić, bo Polska nie wpuszcza z powodu pandemii. A trzeba widzieć, jak któremu się uda wrócić (jakoś – czasem naokoło świata i za chore pieniądze) i przejść kontrolę sanitarną – rodzina go wita jak ocalonego z wojny światowej.
Dozorca parkingowy narzeka, że pójdzie przez pandemię z torbami i przyjdzie mu siedzieć na skwerze Poniatowskiego z piwem.
***
Skwer Poniatowskiego, z pomnikiem Piłsudskiego, pełni w Nowym Dworze funkcję rynku. Pustki pandemiczne jak wszędzie – tylko parę kiwających się po słonecznej stronie osób, potrzebowscy. W każdym z miasteczek ludzie „mistrzu, złotóweczkę” tworzą mimo pandemii małe zgromadzenia – do kilkunastu osób. Popołudnie – już więcej sklepów otwartych, a delikatesy Sandra wpuszczają jednorazowo do środka rekordową liczbę osób – „max 5”. Ruch taki, że drzwi do sklepu w ciągłym łopocie. I tak się składa, że bardzo wiele osób się odkaża – piwa i małpki.
Na przekór wirusowi pokasłują w wesołych gromadach pomiędzy blokami. Nie można się dać zwariować, krzyczą przyjaźnie. Prosząc z mruganiem oka: „mistrzu, złotówkę na kanapkę, bo wszystko inne już jest”. Kościół zamknięty. Na ławce grzeje się w słońcu starszy rowerzysta. Samochody można policzyć na palcach. A wtedy nagle ze świstem przejeżdża peleton bardzo drogich kolarzówek z modnie ubranymi kolarzami. Warszawka, mówią piwosze, co niedziela tędy przelatują.
Wciąż piękny dzień. Lekki wiaterek przegania pustą ulicą Nowego Dworu papiery wygrzebane z koszów na śmieci przez ptactwo. Jakiś lokator częstuje miasto swą ulubioną muzyką przez okna („W życiu piękne są tylko chwile”, supergrupa Dżem). Autobusy mają odcięte od świata kabiny kierowców – granica to pajęczyna z taśmy ostrzegawczej. Urząd Miejski uprzejmie prosi, żeby do niego rzadko przychodzić.
***
Wyszogród piękny jak zwykle, pusty jak nigdy. Jedyna starsza para na słonecznej skarpie wiślanej. Nie fotografują przyrody, tylko wymarłe ulice i ryneczek. Jacyś przejezdni, kupili w miasteczku kiełbasę, bułki i sok marchwiowy. Jedzą zamknięci w samochodzie. Nim zaczęli, polali sobie ręce czymś odkażającym – widać było przez szybę. Jeśli pojawi się jakiś przechodzień, kiwają mu przyjaźnie głowami – odcięci od pandemii w aucie na dalekich rejestracjach. Kiwają raz – bo jeden przechodzień.
Biegnie zaaferowana kobieta w chirurgicznej masce. Na rękach gumowe rękawiczki. Żali się komuś do telefonu: ciocia dzwoniła, że już nie zdzierży dłużej sama w domu, i do niej lecę. Ja do niej mówię, to ja zaraz przyjdę do cioci, na spacer sobie pójdziemy we dwie. Dość ciocia siedziała sama. Piękna pogodna, mówi ta kobieta do komórki, trzeba wychodzić do ludzi (tylko maseczki dla cioci nie ma i ludzi brak).
***
Popołudnie w Sochaczewie, niespotykana gdzie indziej frekwencja uliczna. Grupka nastolatków z bezprzewodowym głośnikiem, leci muzyka. Siedzi na skwerku facet z twarzą do słońca, obok na ławce pizza. Widać, że szczęście – pizza dopiero co odebrana na wynos i paruje, mężczyzna polewa sosem. Krążą inni pojedynczo i grupkami, w tym wędkarze. Brzegi Bzury obsadzone – zachowany stosowny odstęp między ludźmi, ale nie pandemiczny, tylko zwykły wędkarski (żeby nie płoszyć jeden drugiemu). Rynek pusty, idzie garstka wiernych po mszy, a rozstając się na rogu ulicy, mówią sobie z zalecanej specustawą, jednometrowej odległości: będzie dobrze, będzie dobrze. Żyć trzeba, biskup łowicki daje dyspensę niechodzącym do kościoła w czasach pandemii starszym, chorym i bojącym się (nie jest to już ciężki grzech).
Ktoś niezorientowany zaplątał się do zamkniętego centrum handlowego i teraz miota się samochodem po gigantycznym parkingu.
Oczywiście na rynku doskakuje samotny „mistrzu, poratuj złotówką”. Następnie udaje się z monetami do sochaczewskiego sklepu spożywczego Żabka, gdzie dialog jak z Peerelu, kiedy – jak za pandemii koronawirusowej – były niedobory:
– Barszczu w kartonie bym – mówi „złotówka” podartym głosem.
– Był, ale wyszedł – odpowiada życzliwa ekspedientka bez maseczki.
***
W Błoniu na rynku fontanna w budowie (plujące wodą lwy). Nikt nie przychodzi popatrzeć. Nieprzebrane rzędy pustych ławek czekające na okaziciela. Nikogo. A słońce oświetla rynek światłem iście pocztówkowym – bajka dzieje się w pustce. Nad całością martwej natury powiewa biało-czerwona.
Dziś Dzień Cukiernika i Piekarza, pysznią się w znanej cukierni błońskiej baloniki na wystawie. Ale dzień nieudany przez pandemię – wyszła sprzedawczyni i dźwiga z powrotem do lokalu tablicę z serdecznym zaproszeniem mistrza cukierniczego na wyroby. Marnacja, kiwa głową przechodząca staruszka. Mięsny zaprasza w środy na dostawy świeżej cielęciny z pewnego, wolnego od wirusa, źródła.
Ekspedient w spożywczo-przemysłowym mówi, że handel ciurka. Cudzoziemcy (w Błoniu dużo Ukraińców) zachowują się, jakby koronawirus ich nie tyczył – wiadomo, ludzie Wschodu, twardziele. To nasi podpatrzyli i też już przychodzą kupować – do jedzenia i do picia (alkohole schodzą w zauważalnej skali). Pite w domu. Następnie słychać bełkotliwość tu i ówdzie przez otwarte okna („gdzie ja miałem oczy, jak cię brałem!?” i „kiedy to się wreszcie skończy i człowiek se wyjdzie?!”). Nie wiadomo, skąd takie nerwy – z powodu pandemii czy zwykłej niehandlowej niedzieli.
Jest! Pierwsza matka wózkowa na rynku w Błoniu. Za nią inne, bo wyglądały przez okna albo zwyczajnie nie wytrzymały w ścianach. Psy i dzieci nie robią łaski, trzeba wyprowadzić, wirus, nie wirus – pokrzykują do siebie sympatycznie. Machając sobie dłońmi z przepisowej, pandemicznej, oddali. Ta pionierka mówi do komórki: mamusia się nie denerwuje, wyszło się z małą, ale chodzimy z dystansem.
Czytaj także: Pandemia to nietypowa katastrofa. Nic dziwnego, że różnie reagujemy