Nikt nie pamięta tak suchej wiosny. Trawa na kośnych łąkach pod Goniądzem powinna być teraz pod wodą, zamiast tego chrupie pod stopą. Rzeka nie wylała, więc łąki przypominają stół, step, płytę trawiastego lotniska. Na kultowych wśród polskich ornitologów Mścichach brakuje gwarantowanych o tej porze rozlewisk i tradycyjnej kałuży blokującej dostęp do wieży widokowej. Trwa drugi rok bez wody, bez śnieżno-mroźnej zimy i marcowych deszczy. Tereny podmokłe mają prawo płonąć. Wystarczy iskra z majowej burzy, niedogaszony papieros czy podpalenie i ogień skacze po nekromasie, suchych jak papier zeszłorocznych liściach, niezebranym sianie, niedokosach, trzymetrowej wysokości trzcinie. Z reguły równie szybko hamuje gdzieś na rozlewiskach. Konsekwencją ich braku w tym roku był rozmiar pożaru, którym w kwietniu żyła cała Polska.
Przyroda zabliźni
Chętniej pamięta się inne Biebrze. – Pozmieniało się makabrycznie, to zupełnie inna rzeka, zupełnie inne krajobrazy – mówi dr Cezary Werpachowski, ekolog i botanik, związany z doliną od ponad pół wieku, którą zaczynał poznawać jako czteroletni towarzysz wędkującego ojca. – Nie braliśmy namiotu, nocowaliśmy po wsiach albo w stogach siana. Rolnicy tego nie lubili, bo na wysokości półtora metra trzeba było sobie wygrzebać w stogu dziurę na tyle głęboką, by wystawała tylko głowa, którą z kolei przykrywało się chustką czy ręcznikiem ze względu na komary. Pohukiwały sowy, wrażenia były niesamowite.
Idąc nad tamtą Biebrzę, nie myślano o braniu ze sobą wody, piło się tę z rzeki. – Ryb były nieprzebrane ilości. Ojciec mówił czasami, że z wędkowania nic nie będzie, bo mleczarnia w Grajewie zrzuciła ścieki. A to Goniądz coś spuścił, a to Suchowola. Takie przypadki zdarzały się często, duże zakłady przemysłowe nie miały oczyszczalni.