Po prawie półrocznej przerwie wywołanej epidemią koronawirusa 1 września otwarto dla uczniów i podopiecznych 48,5 tys. szkół, przedszkoli i placówek oświatowych. Dziś to miejsca inne niż te, które dzieci opuściły w połowie marca. Zmieniły je wprowadzone ograniczenia i antywirusowe zasady bezpieczeństwa: za wiatrołapami, w których rodzice powinni żegnać najmłodsze dzieci, cisza – korzystanie z szatni rozpisano na tury, korytarze podzielono na strefy. Nawet tam, gdzie nadal panuje harmider i ścisk – jest grupa placówek, w których z różnych powodów do wytycznych podchodzi się minimalistycznie – panuje inny klimat niż wcześniej. Nerwowość, poczucie, że coś nie gra.
Jeszcze w pierwszych dniach września mogło się zdawać, że tłok pozostanie normą. Przez media przeskakiwały obrazki kilkudziesięciometrowych kolejek rodziców z dziećmi lub samych uczniów przed szkołami i przedszkolami. Mierzono temperaturę, wypełniano druki różnorakich deklaracji, zgód i oświadczeń. Z czasem kolejki wygasły. Oświatowe władze wyliczały hektolitry rozdanych placówkom płynów do dezynfekcji i miliony wysłanych maseczek, opozycja wytykała, że wobec masy szkół i przedszkoli to ilości znikome. Politycznej dyskusji umykał fakt, że w placówkach oświatowych, szczególnie w szkołach, w reżimie sanitarnym jeszcze trudniej niż zwykle dbać o relacje, rozwój społeczny i uczyć współpracy. Choć to właśnie podawano jako główne powody, dla których dzieci powinny do placówek wracać.
Jeśli uznać za nadrzędną zasadę bezpieczeństwa, najlepiej byłoby, gdyby uczniowie wchodzili wprost do sal, przez kilka godzin nie ruszali się z ławek i natychmiast po lekcjach wracali do domów.
Za co będzie pała
W szkołach „nowej normalności” dorośli sami się gubią.