Mirek z Warszawy jest bardzo niepocieszony. Odczuwa silny narciarski niedosyt, który będzie wieczorem topił na kwaterze w śliwowicy. – Nic nie działa, nawet na głupiej oślej łączce nie idzie pozjeżdżać – sarka, wciskając do plecaka dwie flaszki pociechy nabyte właśnie w monopolowym na Krupówkach. A plany zjazdowe miał ambitne mimo zakazów. W Warszawie wtaszczył do bagażnika swojego kombi sprzęt dla całej rodziny. Musiał złożyć siedzenia, małżonka z młodszą córką cisnęły się przez bite pięć godzin na dwóch trzecich tylnej kanapy.
To nie jest Mirka wymarzony urlop. Żona mówiła, że szkoda na ten Zakopiec fatygi, że się wykosztują na apartament (znajomi znajomych, których widzieli pierwszy raz na oczy, wynajęli im dwa pokoje z kuchnią w jednej z prostopadłych ulic do Krupówek – za tydzień 2100 zł), a nic nie użyją, atrakcji będzie tyle, co kot napłakał. I nawet nie zjedzą jak ludzie w restauracji, tylko z dowiezionych styropianowych tacek. Letnie, rozmemłane. Snują się więc z córkami po Krupówkach. Wjechali na Gubałówkę, mają w planach jeszcze Kasprowy, ale kolej linowa raz czynna, raz nie. Jak wiatr pozwoli. Ambitniejsza górska turystyka wymaga teraz dobrego planowania, bo w schroniskach nocować nie można. Działa tam tylko gastronomia na wynos, mniej więcej do zachodu słońca. – Może jeszcze kulig. – Mirek pociąga nosem. – Coś trzeba robić.
Miliony poszły w zaspy
Dziś narciarz zjazdowy przedstawia w podhalańskich miejscowościach egzotyczny widok. Zgodnie z rządowym rozporządzeniem stacje narciarskie musiały na czas ujednoliconych ogólnopolskich ferii wstrzymać działalność. Choć ledwie trzy tygodnie przed wejściem przepisów w życie minister rozwoju Jarosław Gowin radośnie ogłosił wiadomość o uratowaniu sezonu, mającą świadczyć o jego niebywałej sile perswazji.