Z horrorem mogą kojarzyć się widzowie. Nieprzebrane tłumy poruszające się powoli, ale konsekwentnie wyłączonymi z ruchu ulicami miasta. Jak zombie z „Resident’s Evil”. Nikt nie krzyczy, nie przepycha się. Rytm ruchu to „snucie się” z przystankami wyznaczanymi widocznymi z daleka światłami. Tam tłum przystawał i wpatrywał się w niemym zachwycie. Sam zresztą też świecił. Gadżetami, które można było wszędzie kupić: świetlnymi mieczami, czerwonymi rogami, zakładanymi, migającymi okularami, fantazyjnymi fluorescencyjnymi zawieszkami. Po czym ruszał dalej. Bajkowość budowały kolory. A właściwie feerie barw. Jak z psychodelicznych wizji. Migoczące, przelewające się, wędrujące po kamienicach, pomnikach, parkowych drzewach i alejkach. A science fiction? To technika wyczarowująca te kolory. Wykorzystywana, by zachwyt był większy, zaskoczenie pełne, wspomnienie trwałe, a zdjęcia fruwające po społecznościowych mediach budzące zazdrość znajomych. Żałujcie, że was tu nie było.
Przedłużyć lato
Łódzka impreza wpisuje się w prężnie rozwijającą się w ostatnich czasach modę na miejskie, plenerowe festiwale światła. Organizowane są cyklicznie, z reguły raz w roku (niekiedy raz na dwa lata) praktycznie w większości bogatych krajów świata. Zazwyczaj schemat jest podobny: kilka weekendowych dni, a właściwie wieczorów, z pokazami, które odbywają się w centralnych czy charakterystycznych punktach miasta, to także bezpłatny udział, dużo ruchu i koloru. Sięga się po różne techniki uwodzenia widza, od neonów i statycznego podświetlania, po skomplikowane, sterowane komputerowo multimedialne projekcje 3D, mapping, animacje, instalacje. A rzutniki, projektory czy reflektory kierowane są przede wszystkim na zabytkowe budowle.
Cel jest zazwyczaj prosty; ma to być kolejna atrakcja turystyczna, która przyciągnie do miasta jak najwięcej turystów, z których część być może zechce jeszcze powrócić, niekoniecznie z powodu świateł.