W miasteczku cisza. Tylko kawałki blachy zerwane przez pociski z dachów tłuką się na wietrze. Łup, łup, łup. Ludzie patrzą z lękiem. Nie przyzwyczaili się jeszcze do dźwięków i światła. Niełatwo po tygodniach w piwnicy. Opowiedzą wszystko szczegółowo. Opowieści w Buczy, Irpieniu, Borodziance zaczynają się podobnie:
– Żyliśmy zupełnie normalnie. Może i trochę nudno. Za to spokojnie, bo z dala od wielkiego miasta…
Zdarzyło się to 5 marca rankiem. W Buczy, na Wokzalnej, róg Jabłuńskiej (dawniej Kirowa). Wojna trwała już drugi tydzień. Irina Abramowa i jej mąż Oleh już się na nią napatrzyli. Ira: – A tego dnia najpierw wybuch. Coś wrzucili na dach, jakby granat. I strzelanina po oknach. No to mówię mężowi: Domu to już nie mamy. Mąż Iriny Oleh krzyczy: – Nie strzelajcie. Tu cywile. Na podwórko zaszli we czterech. Hełmy. Mundury piaskowe. Młodzi. Niewysocy. Ojciec Iry: – Jakbym takiego jeb…, toby nie wstał, ale nie mogłem. Mieli automaty.
Żadnych oznaczeń. Tylko brunatno-czarne gierogijewskie lenty (wstążki św. Jerzego) – symbol chwały rosyjskiej amii. Mówił, rozkazywał i zadawał pytania. Widać najważniejszy.
– Wychodźcie. Ręce do góry. Dlaczego się ukrywacie?
– Bo strasznie strzelają – mówi Ira.
– Nie widzicie, że my Ruscy? Przyszliśmy was wyzwalać. Kto tu jeszcze jest?
– Nikt, tylko ja, mąż i ojciec, ale stary.
– Oho! Dom wam się pali! Idźcie gasić.
Faktycznie dach się zajął. Oleh z teściem biegną gasić. Irę prowadzą do ogrodu na przesłuchanie.
– Gdzie naziści?
– Tu ich nie ma.
– Nie tu, to gdzie są? Konkretne adresy.
– Ja nie znam.
– A kto wybrał faszystowską władzę?