Gienio ma trzy lata i ksywkę Prezes, bo był pierwszy. Monika i Marcin za 100 zł wykupili go z pseudohodowli, gdy jeszcze mieszkali w Łodzi, w dużym domu z ogródkiem.
– Dlaczego świnia? Ja od dawna o tym marzyłam. Ale dopóki żyła moja mama, dbała o ogródek, a wiadomo, przy śwince to niemożliwe. Gienio pojawił się u nas dopiero po jej śmierci – wspomina Monika.
Sztukę relacji z ludźmi opanował błyskawicznie. Pozwalał się rozpieszczać. Gdy choć na chwilę zostawał sam, głośno protestował. Sztuczki „Gieniuś okręć się” nauczył się w pół godziny. A jeszcze szybciej sztuczki, co zrobić, żeby uzyskać od ludzi to, czego chce. – On ma niemal ludzką mimikę. Jak coś spsoci, uśmiecha się, jakby mu było trochę głupio – mówi Monika. – Wie, kiedy się o nim mówi. Podnosi wtedy głowę i chrumka.
Był tylko jeden problem – Gienio szybko rósł i było jasne, że chodzenie po schodach za chwilę stanie się dla niego niemożliwe. A że od dawna myśleli o tym, żeby wynieść się z miasta, to był dobry pretekst. Marcin jest informatykiem, Monika fotograficzką specjalizującą się w fotografii produktowej. Mogą pracować zdalnie. Sprzedali dom w Łodzi, kupili ziemię w Nowym Węgorzynku pod Drawskiem Pomorskim. Tak powstało Gieniutkowo.
Gosia, Mirek i Wanda
Druga była Gosia, wykupiona z tej samej hodowli. A potem już poszło. Do Gieniutkowa zaczęły trafiać świnie z interwencji, odbierane przez prozwierzęce fundacje właścicielom, „odpady” z hodowli, bo lepiej pozbyć się chorego zwierzęcia, niż psuć sobie statystyki upadków, świnki ras mniejszych, tzw. mikroświnki, np. wietnamskie i błędnie nazywane przez hodowców getyńskimi, które jako maluchy traktowane są jak zwierzęta domowe, ale gdy urosną, robi się problem.