Przegrasz czy wygrasz
Przegrasz czy wygrasz, wracaj do domu. Czyli jak sobie radzić z porażką i sukcesem
Pisarka Elizabeth Gilbert z rozbawieniem wspomina sytuację, która wydarzyła się na lotnisku JFK. Podeszły do niej dwie kobiety: „Złotko, muszę cię o coś spytać – zagaiła jedna. – Masz coś wspólnego z tym głośnym ostatnio »Jedz, módl się, kochaj«?”. Gdy potwierdziła, ta walnęła koleżankę w ramię i z tryumfem rzekła: „Widzisz, mówiłam ci, to ta dziewczyna, co napisała tę książkę opartą na tym filmie”.
„Jedz, módl się, kochaj” stanowiło dla pisarki przełom, który postawił ją zarazem w niezwykle trudnej sytuacji: „Jak, na Boga, znowu napiszę książkę, która komukolwiek się spodoba?”. Wiedziała, że „wszyscy zachwyceni »Jedz, módl się, kochaj« będą niezwykle rozczarowani cokolwiek bym napisała, bo nie będzie to »Jedz, módl się, kochaj«. A ci, którzy znienawidzili tę książkę, będą rozczarowani wszystkim, co napiszę później, bo będzie to dowód, że wciąż żyję”. Wiedziała, że „nie wygra”, a to sprawiło – jak wyznała podczas konferencji w 2014 r. w Vancouver – że przez chwilę na poważnie myślała o wyjeździe na wieś, by hodować psy.
W cieniu kelnerki
Elizabeth Gilbert przez całe życie pragnęła być pisarką. Pisała już jako dziecko. Gdy była nastolatką, wysyłała historyjki do „New Yorkera” w nadziei, że ktoś ją odkryje. Jej opowieści były jednak zbyt kiepskie. Po college’u została kelnerką i prozatorskiej pasji oddawała się po pracy. Usilnie starała się coś opublikować, lecz wciąż jej się to nie udawało. Wydawnictwa odmawiały jej przez prawie sześć lat. Była załamana każdą ze swoich literackich porażek i zastanawiała się, czy nie powinna odpuścić, poddać się i oszczędzić sobie bólu kolejnych rozczarowań.
20 lat później, po wielkim rynkowym sukcesie powieści „Jedz, módl się, kochaj” oraz filmu o tym samym tytule, ku swojemu zaskoczeniu, znowu utożsamiała się z młodą kelnerką, której książek nikt nie chciał wydać.