Marcin Rotkiewicz
21 listopada 2017
Wielkie mity poppsychologii
Psychomitologia
Scott O. Lilienfeld o psychologicznych półprawdach i nieprawdach, w które ludzie uparcie wierzą.
Marcin Rotkiewicz: – W książce „50 wielkich mitów psychologii popularnej” można przeczytać, że owych mitów tak naprawdę jest ponad dwieście. Dlaczego właśnie psychologia stała się tak zmitologizowana?
Scott Lilienfeld: – Ponieważ budzi wielkie zainteresowanie ludzi, poruszając tak gorące i fascynujące tematy, jak funkcjonowanie psychiki i mózgu, testy na inteligencję, uzależnienia, odzyskiwanie wspomnień, zaburzenia psychiczne, miłość, życie w związku, wychowanie dzieci, molestowanie seksualne i wiele innych.
Marcin Rotkiewicz: – W książce „50 wielkich mitów psychologii popularnej” można przeczytać, że owych mitów tak naprawdę jest ponad dwieście. Dlaczego właśnie psychologia stała się tak zmitologizowana? Scott Lilienfeld: – Ponieważ budzi wielkie zainteresowanie ludzi, poruszając tak gorące i fascynujące tematy, jak funkcjonowanie psychiki i mózgu, testy na inteligencję, uzależnienia, odzyskiwanie wspomnień, zaburzenia psychiczne, miłość, życie w związku, wychowanie dzieci, molestowanie seksualne i wiele innych. Dlatego księgarnie, programy telewizyjne i internet pełne są psychologii, a właściwie poppsychologii. Co to takiego poppsychologia? Przede wszystkim psychobiznes tworzony głównie przez różnych guru od samopomocy psychologicznej i ekspertów od zdrowia psychicznego, którzy publikują książki, występują w programach telewizyjnych lub są aktywni w internecie. Sama w sobie psychologia popularna nie jest złym zjawiskiem, ponieważ odzwierciedla głód wiedzy psychologicznej wśród ludzi. Problem pojawia się wówczas, gdy zaczyna serwować mieszaninę prawd, półprawd lub zwyczajnych bzdur. Czyli to ona jest głównym winowajcą rozpowszechniania psychologicznych mitów? Istotnym, ale nie jedynym. Swoją niedobrą rolę odgrywają media i internet. Ale ja mam pretensję również do koleżanek i kolegów po fachu, gdyż jako środowisko naukowe jesteśmy zbyt pasywni w walce z mitami poppsychologii. Powinniśmy częściej wychodzić z laboratoriów i uczelni, by kontaktować się z opinią publiczną. A jak zdefiniowałby pan mit psychologiczny? W naszej książce przywołujemy m.in. pogląd historyka nauki Davida Hammera, dla którego naukowy przesąd to trwałe przekonanie na temat świata, które jest sprzeczne z dobrze ugruntowaną wiedzą naukową, a mimo to wpływa na ogląd rzeczywistości przez wielu ludzi. Większość z opisanych przeze mnie i kolegów mitów poppsychologii to właśnie powszechnie podzielane opinie, które są całkowicie niezgodne z aktualną wiedzą, czyli po prostu fałszywe. Jednak również analizujemy mity zawierające ziarno prawdy, czyli np. wyolbrzymiające lub zniekształcające jakieś zjawisko. Może pan podać jakiś przykład? Przekonanie, że większość osób molestowanych seksualnie w dzieciństwie cierpi później na poważne zaburzenia osobowości. Dlatego często można spotkać się w mediach ze stwierdzeniami, że tacy ludzie zostają naznaczeni na całe życie. Mają coś podobnego do blizn, które zostają na zawsze. Otóż prawdą jest, że molestowanie seksualne – zwłaszcza jeśli przybierze jakąś skrajną formę – może mieć dla dziecka bardzo negatywne skutki psychiczne. Jednak badania wskazują, że na szczęście u wielu ofiar wywołuje ono niewielkie lub krótkotrwałe następstwa. Poza tym nie tworzy się specyficzny profil osobowości ofiary molestowania seksualnego – różne ofiary molestowania seksualnego mają bowiem zazwyczaj różne objawy. Czy podobnym mitem nie jest tzw. syndrom dorosłego dziecka alkoholika? Owszem, bo istnienia DDA – czyli całego zestawu problemów psychicznych – nie potwierdzają świadectwa empiryczne. Wprawdzie przeciętne dziecko alkoholika może rzeczywiście być nieco bardziej nerwowe, mniej bać się ryzyka i chętniej szukać towarzystwa innych ludzi, ale nie ma podstaw, by twierdzić, że znacząco różni się ono od innych. Mitem jest również tzw. współuzależnienie, czyli rzekoma skłonność ludzi z DDA do pomagania uzależnionym od alkoholu czy innych substancji. Dzieci alkoholików rzeczywiście same siebie postrzegają jako współuzależnione, ale dzieje się tak prawdopodobnie dlatego, że ulegają właśnie rozpowszechnionemu w mediach mitowi. Czy któreś mity są szczególnie niebezpieczne? Tak. Na przykład pogląd, że tym, co przede wszystkim decyduje o szczęściu człowieka, są zewnętrzne okoliczności, czyli to, co przytrafia mu się w życiu. Oczywiście, gdy spotykają go dobre rzeczy, to ma dobry nastrój. Jednak ogólnie poczucie szczęścia okazuje się zaskakująco słabo związane z wydarzeniami. W znacznie większym stopniu zleży od tego, jak się je interpretuje. To ważne, gdyż wiele osób, które nie czują się szczęśliwe, szuka przyczyn tego stanu na zewnątrz siebie, zamiast zajrzeć do wewnątrz. Na przykład: moje małżeństwo jest nieudane, więc powinienem mieć dzieci, bo one je naprawią. Na krótką metę może tak być, ale – jak pokazują dane naukowe – z czasem prowadzi do jeszcze większej liczby konfliktów. Inny przykład: ludzie niezadowoleni z pracy uznają, że muszą ją zmienić. Oczywiście nie chcę przez to powiedzieć, że nie trzeba w żadnych okolicznościach szukać lepszych ofert zatrudnienia. Chodzi jednak o to, że zmiana pracy nie jest panaceum na wszystkie związane z nią problemy. Chyba również groźny może być mit o przyciągających się przeciwieństwach? Kultura jest go pełna. Filmy, książki czy seriale bardzo często przedstawiają dwoje ludzi fundamentalnie się od siebie różniących, za to po uszy zakochanych w sobie i szczęśliwych. Tymczasem wiele badań pokazuje, że człowiek szuka do pary kogoś, kto jest do niego podobny – ma zbliżone osobowość i światopogląd. Ta sama reguła obowiązuje w relacjach przyjacielskich. Co nie znaczy, że pewne ciekawe różnice między dwojgiem ludzi nie mogą dodać relacji trochę pikanterii. Być może więc, co jednak wymagałoby zbadania przez psychologów, przyciągają się podobieństwa pod pewnymi względami się różniące. A który mit uważa pan za wyjątkowo trwały i rozpowszechniony? Hmm… Zapewne ten, który wymieniamy w naszej książce jako pierwszy: „większość ludzi wykorzystuje tylko 10 proc. mocy swojego mózgu”. Rzeczywiście, jest bardzo popularny. W sondażu przeprowadzonym w 2002 r. w Brazylii okazało się, że wierzy w niego również 6 proc. neuronaukowców, a w innym – zrobionym w USA – że jedna trzecia studentów psychologii! A skąd się wzięła ta popularność? Przyczyn można wymienić kilka. Jest złotodajny dla psychobiznesu, bo można ludziom wmawiać, że np. za pomocą jakichś urządzeń, technik czy treningów sięga się do owych 90 proc. niewykorzystanego potencjału mózgu. Ponadto sporo ludzi znajduje pocieszenie w wierze, że da się drogą na skróty spełnić marzenia, czyli uaktywnić mózgowe rezerwy, by osiągnąć zamierzony cel, zamiast żmudnej i czasochłonnej pracy. Z kolei zwolennicy New Age są przekonani, że wszyscy posiadamy wyjątkowe zdolności psychiczne i wystarczy je tylko uwolnić. A skąd w ogóle wziął się ten mit? Trudno wskazać głównego winowajcę. Ale interesujący trop wiedzie do Williama Jamesa, jednego z pionierów amerykańskiej psychologii z przełomu XIX i XX w. Otóż w pewnej popularyzatorskiej publikacji rozważał on, czy człowiek wykorzystuje więcej niż 10 proc. swojego potencjału intelektualnego. Z kolei pierwsi badacze mózgu przyznawali, że nie wiedzą, jakie funkcje pełni 90 proc. tego organu, co mogło zostać mylnie zinterpretowane w ten sposób, że nie pełni żadnych, czyli nie jest wykorzystywane. A czy wiadomo, skąd się wzięła złuda, że muzyka Mozarta stymuluje rozwój inteligencji u niemowlaków? Jednym z jej źródeł jest publikacja z 1993 r. w „Nature”. Otóż trzech badaczy z University of California raportowało w niej, że studenci słuchający przez 10 minut jednej z sonat Mozarta lepiej wypadali w teście polegającym na składaniu i cięciu kartek, co miało świadczyć o poprawie rozumowania przestrzennego. Inni studenci w tym badaniu słuchali muzyki relaksacyjnej lub wsłuchiwali się w ciszę. Eksperyment nie dowodził, że następuje trwała poprawa zdolności ani że dotyczy ona inteligencji w ogóle. W późniejszych badaniach nie udało się powtórzyć tych wyników i tylko niektóre wykazały jedynie, że jeśli taki rezultat w ogóle występował, to bardzo słabo wpływał na IQ i okazywał się krótkotrwały. Ale i tak narodził się słynny „efekt Mozarta”. Skąd się wzięły w nim dzieci, skoro badania z 1993 r. przeprowadzono wśród studentów, trudno powiedzieć. Ale np. w 1998 r. gubernator Georgii przeznaczył 105 tys. dol. na wyposażenie wszystkich noworodków w tym stanie w darmową płytę lub kasetę z muzyką Wolfganga Amadeusza. Co samo w sobie nie było takie złe, aczkolwiek inteligencji dzieci nie podnosiło. Książka „50 wielkich mitów psychologii popularnej” ukazała się w 2009 r. Czy patrząc z dzisiejszej perspektywy, coś by pan w niej zmienił lub dodał? Jedną rzecz na pewno bym zmodyfikował: analizę mitu głoszącego, że lepiej wyładować złość, niż ją w sobie tłumić. W książce piszemy bowiem, że dawanie upustu gniewowi raczej potęguje agresję, więc przekonanie o efekcie katharsis jest fałszywe. W świetle danych z ostatnich lat sprawa okazuje się jednak bardziej złożona – nie jest to aż tak niekorzystne, co nie znaczy, że pomaga. Jest także mit, który chętnie bym dziś do książki dodał. Dotyczy on tzw. burzy mózgów i jest szczególnie popularny w kręgach biznesowych. Mówi on, że wspólne narady, kiedy ludzie przerzucają się pomysłami, to świetny sposób tworzenia nowych idei czy rozwiązywania problemów. Sporo badań wskazuje jednak, że to wcale nie musi działać tak dobrze. Problem wynika z tego, że ludzie na siebie nawzajem wpływają i jeśli jakaś osoba pojawi się z kiepskim pomysłem, to może przekonać do niego innych. To nie znaczy oczywiście, że grupy nie podejmują dobrych decyzji, ale takie spotkania mogą prowadzić również do złych rozwiązań. Chcąc zmaksymalizować potencjał ludzi w grupie, warto najpierw poprosić wszystkich o przemyślenie problemu osobno, a dopiero później spotkać się na naradę. Nasza książka mogłaby też trochę więcej miejsca poświęcić mitom dotyczącym mózgu. Na przykład takiemu, że depresja jest spowodowana w sumie dość prostymi zaburzeniami poziomu substancji chemicznych. To bardzo popularne przekonanie, choć nie ma na razie dowodów naukowych, że istnieje jakiś optymalny poziom neuroprzekaźników w tym organie. Czy właśnie mitom dotyczącym mózgu nie jest poświęcona książka „Pranie mózgu. Uwodzicielska moc (bezmyślnych) neuronauk”, którą napisał pan wspólnie z psychiatrą Sally Satel? Tak, rozprawiamy się w niej z różnymi mitami i przekłamaniami wynikającymi z szybkiego rozwoju oraz popularności neuronauk, a szczególnie nadinterpretacjami badań z użyciem fMRI (funkcjonalne obrazowanie metodą rezonansu magnetycznego) i PET (pozytonowa tomografia emisyjna). Urządzenia te pokazują, które rejony mózgu zużywają w danym momencie więcej tlenu, ale w mediach stały się narzędziami rozszyfrowującymi największe tajemnice. Wystarczy zerknąć na nagłówki artykułów, np. „Uczeni zidentyfikowali »obwód nienawiści« w mózgu”. Dlatego w książce wyjaśniamy, co tak naprawdę pokazuje neurobrazowanie i na ile można posługiwać się osiągnięciami neuronauki, np. w marketingu czy na sali sądowej. Pana wydane w tym roku po polsku „Zdrowie psychiczne – mity i fakty” to znów wędrówka w obszar mitów psychiatrii. Napisałem ją wspólnie z profesorem psychologii Halem Arkowitzem, z którym wcześniej publikowaliśmy teksty dotyczące różnych mitów związanych ze zdrowiem psychicznym w magazynie „Scientific American Mind”. I to właśnie one – oczywiście uaktualnione – złożyły się na tę książkę. Jaką kon
Pełną treść tego i wszystkich innych artykułów z POLITYKI oraz wydań specjalnych otrzymasz wykupując dostęp do Polityki Cyfrowej.