Dobroć. Syndrom perfekcyjnego dawacza i pomagacza
Syndrom perfekcyjnego dawacza
TERESA OLSZAK: – Jak zdefiniowałby pan dobroć?
PIOTR KIEMBŁOWSKI: – To pojęcie względne, powiązane z pojmowaniem dobra i zła. W zależności od sytuacji, potrzeb, zachowań może oznaczać coś zupełnie innego dla różnych osób. Dobroć pociągająca dużo nakładów czy wysiłków i niedopasowana do rzeczywistych potrzeb obdarowanego będzie dobrocią zbędną. A czasami drobny gest, zauważenie potrzeby drugiej osoby i spełnienie jej bywa okazaniem dobroci w pełnym wymiarze.
Czynienie dobra jest swoistą relacją. Można ją uważać za taki stan, w którym staramy się zadbać o drugą osobę, będąc uważnym i starając się sprawić, że jej potrzeby będą przez nas spełnione. Jest dawaniem, wychodzeniem poza swoje ograniczenia, poza chęć zatrzymania czegoś przy sobie. Ma pomagać i budować. Ale nie może być jedynie gestem jednej osoby. Ważne jest także przyjmowanie czegoś, co jest potrzebne – w sensie duchowym, ale i fizycznym – i takie wymiary dobroci możemy znaleźć w opiece czy pomaganiu.
W zależności od powinności
Jak rozpoznać, że człowiek przesadza z tak rozumianą dobrocią?
Widać to zwłaszcza wtedy, gdy działa na rzecz innych w taki sposób, że zaczyna tracić najpierw siły fizyczne, potem przestaje mieć miejsce na kontakt z samym sobą, żyjąc w poczuciu zależności od powinności. W tej sprawie trzeba zachowywać równowagę i mieć kontakt ze swoimi uczuciami.
A co zrobić, kiedy człowiek oczekuje podziękowania za swoją dobroć, a słyszy, że jest zbyt dobry dla innych? Na przykład niepotrzebnie aż tak się poświęca dzieciom albo starym rodzicom, bez sensu bierze na siebie robotę należącą do kolegi z pracy, sprawia innym nadmierne prezenty itd.
Takie opinie zwykle wynikają z troski.