„Wyhodząc z założeńa, że mowa ludzka jest kompleksem pewnej skali dźwiękuw – pisał w 1921 r. futurysta Brunon Jasieński w „Mańifeście w sprawie ortografji fonetycznej” – idealną pisowńą (...) będźe pisowńa z gruntu prosta i ściśle fonetyczna”. Idea ta zdaje się dziś przyświecać tym, którzy domagają się uproszczenia polskiej ortografii. Dlaczego nie jest to takie proste? Otóż rewolucja jest obca naturalnym procesom, jakie zachodziły w języku polskim. Od kiedy w XII w. Polacy przejęli alfabet łaciński, który nie był szyty na ich fonetyczną miarę, całe stulecia zajęło im – pozostając przy tej krawieckiej metaforyce – fastrygowanie pasującego na nich ubrania (fonia z grafią powinny tworzyć materiał jednolity). Była to praca żmudna, która początkowo przypadła w udziale kościelnym skrybom. Setki lat wysiłków nad ujednoliceniem polskiej ortografii sprawiły, że jej obecny stan to system spójny i – przede wszystkim – konsekwentny.
Zacytujmy raz jeszcze Jasieńskiego, którego manifest jest świetnym punktem wyjścia do dyskusji o zrewolucjonizowaniu zasad pisowni: „Absurdem jest dla wyrażeńa jednego i tego samego dźwięku używańe 2 rużnyh znakuw (liter)”. Tyle że postulowana przezeń (i to nie dla żartu!) zamiana ó na u byłaby etymologicznie nieumotywowana, a uproszczenie ortografii uniemożliwiłoby prześledzenie ewolucji, jaką przez wieki przeszły poszczególne wyrazy. Dzięki obecnemu stanowi polskiej ortografii w zasadzie każdy z nas może się zabawić w etymologicznego detektywa i np. stwierdzić, że nazwa warszawskiego Bródna nie ma swego źródłosłowu w brudzie, ale pochodzi od okolicznego brodu wiślanego (oboczność o:ó).