Alfabetu Braille’a nie wolno nazywać językiem. I nie jest prawdą, że jeśli ktoś nauczył się czytać w brajlu po polsku, to bez trudu porozumie się z Japończykiem. W każdym języku ten alfabet wygląda inaczej, bo to tylko same litery, z których budowane są konkretne słowa.
Zasada jest taka: z sześciu wypukłych punktów ustawionych w dwóch równoległych kolumnach można utworzyć 63 kombinacje znaków. Litera a to jeden konkretny punkt, litera b – dwa, które leżą jeden nad drugim, ale r czy w są już kombinacją czterech punktów ustawionych względem siebie jakby były lustrzanym odbiciem. Punkty przypominają ziarenka maku wtłoczone od spodu w kartkę papieru.
Zapamiętać jest łatwo, trudniej wyczuć. Zwłaszcza gdy palce są jeszcze niewprawne, a wyraz nie jest tak prosty, jak baba, tylko na przykład przebiśnieg. Czytanie czarnego druku jest dużo szybsze, gdyż jednorazowo ogarniamy wzrokiem jeden lub nawet kilka wyrazów. Mimo to ludziom, którzy urodzili się niewidomi albo przestali widzieć w dzieciństwie, zanim nauczono ich pisać i czytać, nauka brajla przychodzi dużo łatwiej niż tracącym wzrok w późniejszym wieku. Niewidome dzieci uczą się tak, jak rówieśnicy poznają alfabet, i zajmuje im to podobną ilość czasu. Pod jednym warunkiem: muszą się chcieć go nauczyć.
Próby stworzenia pisma dostępnego bez udziału wzroku podejmowane były już w czasach starożytnych. Później liczni uczeni, m.in. Erazm z Rotterdamu, proponowali grawerowanie liter na różnych materiałach, aby można je było rozpoznać dotykiem. Następnie odlewano litery z ołowiu lub wykonywano je z drutu. Przełom w badaniach nad możliwością udostępnienia literatury niewidomym nastąpił w XVIII w.