Nie myślmy, że lingwistyczna walka o przetrwanie rozgrywa się gdzieś na peryferiach cywilizacji, w amazońskiej dżungli czy azjatyckich stepach. Claudio Magris, niestrudzony badacz i kronikarz cywilizacji dunajsko-środkowoeuropejskiej pisał w jednej ze swych notatek: „Mieszkańcy Wilamowic (Wilmesau po niemiecku, Wymysoü w miejscowej gwarze) mówili i mówią nadal w języku wilamowskim, wymysojer, dialekcie, który ma wiele elementów niemieckich, a także polskich i flamandzkich, niezrozumiałym ani dla Niemców, ani dla Polaków”.
Wilamowice, miasteczko położone nieopodal BielskaBiałej – kto by się spodziewał, że jego mieszkańcy ochronią relikt świadczący o arcyciekawej historii miejsca, sięgającej średniowiecza i związanej z wędrówkami osadników z różnych miejsc Europy. Zgodnie z bazą „Ethnologue” prowadzoną przez organizację SIL International (jej misją jest badanie, dokumentowanie i ratowanie żywych języków), wilamowickim posługuje się dziś 70 osób. Słabe nadzieje, że przetrwa do końca stulecia. Skoro jednak nie zaniknął do dzisiaj?
Trwanie i umieranie języków to niezwykle interesująca sprawa. Decydują o tym makroprocesy społeczne, jak choćby uprzemysłowienie i urbanizacja powodujące, że masy ludzi opuściły i przeniosły się do miast, gdzie nastąpiło pomieszanie języków i ich rozpuszczenie w dominującej mowie. Niejako pod prąd tym zjawiskom występowały co jakiś czas genialne jednostki, zdolne siłą swej twórczości przeciwstawić się niszczącej sile dziejowego procesu. Czy ukraiński rozwinąłby się do swej dojrzałej, literackiej postaci bez interwencji Tarasa Szewczenki? A co by było ze słowackim bez twórczości poety i publicysty Ľudovíta Štúra?