W sejmowej debacie nad sądami pisowski autorytet prawniczy, były prokurator Stanisław Piotrowicz przedstawił – jak sam podkreślił – definicję demokracji: „To system rządów i forma sprawowania władzy, w których źródło władzy stanowi wola większości obywateli. I z woli większości został wyłoniony rząd”. Prezydent Andrzej Duda nadał tej definicji ton represji karnej. Krytykując posłów PO, którzy w Parlamencie Europejskim głosowali przeciw łamaniu praworządności w Polsce, Duda tweetował: „To mowa kłamstwa, która uderza w… nasze prawo wyboru. Gdzie szacunek dla demokracji?”. W tych wypowiedziach widać jak na dłoni paradygmat: skoro władza pochodzi z wyboru – mamy demokrację. A krytyka demokratycznie wyłonionych władz jest burzeniem demokracji.
Klasyczna teoria demokracji – wywodząca się jeszcze od Jana Jakuba Rousseau – zakładała, że wybory pozwalają poznać wolę ludu, a wola większości to głos ludu. Swe główne dzieło „Umowę społeczną” Rousseau pisał w epoce absolutyzmu, gdy jako taka demokracja funkcjonowała tylko w jego rodzinnej Genewie, a ambicją rewolucjonistów było obalenie tyranów. Stąd wybory sakralizowano; lud miał wszelkie prawa i w swej suwerennej mądrości mógł kształtować świat wedle swych rewolucyjnych pragnień.
Rewolucje – amerykańska i francuska – zmiotły stary porządek. Już wtedy jednak ostrzegano, że rządy ludu niekoniecznie muszą być łaskawsze niż rządy tyranów. Gorący przeciwnik rewolucji francuskiej Irlandczyk Edmund Burke bał się, że demokracja sprowadzona do niekontrolowanej siły ludowej zmiecie albo zgniecie mniejszości. Demokracja – w jego mniemaniu – była „najbezwstydniejszą rzeczą na świecie”. Większość Rosjan – dwieście lat później – skojarzy demokrację za Borysa Jelcyna tylko z chaosem, korupcją i złodziejstwem.