Współczesna polityka stawia dziś obywateli Zachodu przed iluzoryczną alternatywą. To wybór między merytokracją, czyli rządami ekspertów, a władzą populistów pokroju włoskiego Ruchu Pięciu Gwiazdek czy polskiego Prawa i Sprawiedliwości. Obie strony jednocześnie wydają się jak najdalsze od siebie, ale i bliskie. Merytokraci uważają, że jest tylko jedno racjonalne rozwiązanie dla każdego politycznego czy gospodarczego problemu, więc jakakolwiek debata nie jest potrzebna. Z kolei populiści wierzą w wolę ludu oraz że tylko oni są w stanie ją rozpoznać, więc… żadna debata nie jest potrzebna. Obie strony mają wspólnego wroga – stare systemy partyjne.
Partie się zdezaktualizowały – uważają ich krytycy. Większość z nich powstała, aby walczyć z problemami, których już nie ma. Lub promować sprawy, które już udało się załatwić. Te, które wciąż istnieją, starają się adaptować, ale z coraz większym trudem. I mając do dyspozycji coraz mniej środków. Tradycyjne partie są dziś wypychane ze sceny politycznej przez ugrupowania niszowe, koncentrujące się na pojedynczym zagadnieniu. Docelowym modelem stają się partie jednoosobowe, przynależność do tych masowych coraz bardziej kłóci się z kultem indywidualności. Ale zanim ogłosimy ich koniec, warto się zastanowić, czy to partie masowe są dziećmi demokracji, czy może jest na odwrót?
Po co partie
Współczesne zachodnie demokracje są zbudowane na dwóch założeniach. Po pierwsze – obywatele wybierają kogoś, aby reprezentował ich w przyszłości. Po drugie – dzięki cyklicznym wyborom mogą swoich przedstawicieli pociągnąć do odpowiedzialności za ich przeszłe czyny. Nigdzie jednak nie jest powiedziane, że ci przedstawiciele muszą działać w grupach – tu systemy są bardzo różne. A jednak wspólne platformy reprezentantów obywateli, zwane też partiami, przez całe dekady wydawały się najlepszym rozwiązaniem.