Amerykański model władzy istotnie różni się od demokratycznych ustrojów w większości krajów Europy. Twórcy konstytucji USA położyli szczególny nacisk na check-and-balance, mechanizm wzajemnej kontroli i równoważenia się wszystkich instytucji państwa, aby nie dopuścić do nadmiernej dominacji jednej z nich. W Europie też obowiązuje zasada trójpodziału władz – wykonawczej, ustawodawczej i sądowniczej – ale jedna z dwóch pierwszych zwykle mocniej dzierży ster rządzenia.
W USA w sprawach krajowych prezydent niewiele może bez zgody Kongresu. W kwestiach gospodarki i polityki społecznej Izba Reprezentantów ma władzę portfela, tzn. decyduje o wydatkach budżetowych i podatkach. Nominacje do gabinetu i sądów federalnych musi zatwierdzić Senat. Prezydent może wydawać dekrety, a ściślej tzw. rozporządzenia władzy wykonawczej, ale sądy są w stanie je unieważniać. Większą samodzielność prezydent ma w dziedzinie polityki zagranicznej, ale i ona jest ograniczona, bo traktaty międzynarodowe wymagają ratyfikacji przez Senat, a rozpoczęcie wojny – odpowiedniej deklaracji Kongresu, choćby post factum. Wszystkie ustawy Kongresu z kolei wymagają podpisu prezydenta, a do uchylenia jego weta potrzeba większości dwóch trzecich głosów. Do konfliktów dochodzi głównie wtedy, gdy lokator Białego Domu reprezentuje inną partię niż ta, która ma większość na Kapitolu, jak obecnie.
W praktyce jedna ze stron zwykle zyskiwała pewną przewagę. W XIX w. dominował raczej Kongres, natomiast w XX w. role zaczęły się odwracać, m.in. w związku z wychodzeniem USA ze skorupy izolacjonizmu i zyskiwaniem przez nie statusu mocarstwa globalnego. Od Wielkiego Kryzysu i II wojny światowej rośnie potęga urzędu prezydenckiego. W drugiej połowie ubiegłego wieku personel Białego Domu i departamentów federalnych (ministerstw) zwiększył się kilkakrotnie, podobnie jak częstotliwość korzystania przez prezydentów z dekretów i działań za granicą bez zgody lub wiedzy Kongresu.