Po wyborach 25 października 2015 r. utraciliśmy wpływ na losy naszego kraju – zdaje się mówić jedna ze stron polskiego sporu. W październiku 2015 r. odzyskaliśmy wpływ na polskie państwo – mówi strona druga. Jedni uważają, że demokracja jest zagrożona. Drudzy, że w zasadzie dopiero teraz działa.
Przed 2019 r. – albo ewentualnym wcześniejszym terminem wyborów parlamentarnych – spór nie zostanie rozstrzygnięty, choć zmieniać się może sam charakter demokracji, ten zawarty w przymiotniku „liberalna”. Dlaczego dopiero wtedy? Bo wybory samorządowe istniały – mimo różnych sztuczek i ograniczeń – także w rządzonej na sposób autorytarny Drugiej Rzeczpospolitej. A zatem wielka batalia o samorządy, jaka odbędzie się jesienią 2018 r., niczego nie rozstrzygnie ostatecznie. Trudno też podejrzewać manipulacje przy okazji wyborów do Parlamentu Europejskiego.
Zasadnicze znaczenie będą miały wybory parlamentarne. I to na czterech poziomach. Po pierwsze na tym, który określi prawo do utworzenia rządu i zbudowania większości parlamentarnej. Po drugie – a i ta stawka wydaje się dziś istotna, czy zwycięzca przekroczy próg 3/5 głosów pozwalający na nieliczenie się z wetem prezydenckim i tym samym obniży rangę wyborów na ten urząd w 2020 r. Trzecią stawką wyborów będzie większość konstytucyjna.
Czwarty i najważniejszy poziom to odpowiedź na pytanie, czy będą to wybory uczciwe i równe, gdy chodzi o szanse wszystkich konkurujących podmiotów. Oczywiście nie chodzi tu o idealną równość, bo taka nie istniała nigdy, np. w kwestii dostępu do środków finansowych czy mediów. Tym razem można być pewnym ostentacyjnej stronniczości mediów publicznych, obawiać się zachowań zbudowanego na nowo aparatu wyborczego czy zaangażowania struktur administracji.