Złodziej
Włamania do muzeów to jeden z ulubionych motywów filmów kryminalnych. Oto ponadprzeciętnie inteligentny rzezimieszek przechytrza skomplikowany system zabezpieczeń, brawurowo kradnie słynny obraz, by później w zaciszu swej willi na Lazurowym Wybrzeżu kontemplować jego piękno. W przestępczej praktyce finezji jednak jest niewiele.
Złodziej kradnący w 1961 r. „Portret księcia Wellingtona” Goi z National Gallery w Londynie po prostu wszedł przez okno toalety, w czasie gdy sprzątano sale, a alarmy były wyłączone, i uciekł tą samą drogą. W 1994 r. złodzieje „Krzyku” Muncha z Galerii Narodowej w Oslo wdrapali się po drabinie, wybili szybę i spokojnie wynieśli obraz. Dużo bardziej dramatycznie wyglądała kradzież innej wersji „Krzyku” w 2004 r. z Muzeum Muncha w tymże Oslo. Rabusie sterroryzowali bronią siedemdziesięciu (!) zwiedzających i zniknęli ze słynnym płótnem. W bodaj najgłośniejszej kradzieży ostatniego półwiecza z muzeum w Bostonie w 1990 r. złodzieje przebrani za policjantów zmylili ochronę, by ukraść aż 11 dzieł sztuki, w tym trzy obrazy Rembrandta, pięć Degasa, Maneta, a przede wszystkim arcydzieło wyjątkowe – „Koncert” Vermeera. Nie można odmówić rozmachu i tupetu złodziejom, którzy na teren ogrodu przy dawnej rezydencji rzeźbiarza Henry’ego Moore’a wjechali dźwigiem i wyjechali chwilę później z ważącą dwie tony rzeźbą.
Sztukę kradnie się z różnych powodów. Na zamówienie, gdy bogaty kolekcjoner nie może odmówić sobie intymnego i stałego tęte-ŕ-tęte z ulubionym dziełem. Często dla okupu. Tak było ze wspomnianym „Krzykiem”, gdy złodzieje zażądali za zwrot obrazu 7,5 mln, później obniżyli kwotę do 22 tys., a w końcu zrezygnowani oddali łup. Z kolei rabusie, którzy w 1986 r.