Śmierć organizmu może być ściśle związana z istnieniem płci. Płeć bowiem jest świetnym sposobem mieszania genów – dwa osobniki łączą swoje DNA, tworząc pojedynczy unikatowy nowy zestaw. Organizm otrzymuje dzięki temu m.in. nowy system obronny, trudniejszy do sforsowania dla wszechobecnych pasożytów – np. wirusów czy bakterii. Jeśli zatem w ewolucyjnym wyścigu po sukces zmienność jest premiowana, to stałość i długowieczność nie stanowią cech pożądanych – przynajmniej z perspektywy genów, „pragnących” pozostawić po sobie jak największą liczbę własnych kopii, na dodatek opakowanych w ciała mające największe szanse przetrwać i wyprodukować kolejne egzemplarze.
Dlatego organizmy rozmnażające się płciowo otrzymują właściwie tylko jedno jedyne zadanie – znalezienia najlepszego partnera oraz spłodzenia z nim licznego i/lub dobrej jakości potomstwa. A te bardziej złożone i dłużej dojrzewające muszą jeszcze zaopiekować się nim aż do czasu osiągnięcia przez nie samodzielności. Potem – mówiąc brutalnie – rodzicielski organizm staje się niepotrzebny.
Ta bezwzględna logika procesów ewolucji skłoniła prof. Thomasa Kirkwooda z Newcastle University, badacza procesów starzenia się, do sformułowania teorii ciała jednorazowego użytku. Jej sens wyjaśniła w rozmowie z POLITYKĄ prof. Ewa Sikora z Instytutu Biologii Doświadczalnej PAN im. M. Nenckiego: „Wraz z upływem czasu w organizmie kumulują się uszkodzenia komórkowe i funkcjonowanie starzejącego się ciała staje się coraz bardziej kosztowne. Po co więc nadal podtrzymywać je przy życiu, gdy geny zostały już przekazane potomstwu? Dlatego organizmy szybko rozmnażające się żyją krócej. Ponadto te, które są wystawione na duże ryzyko, np. ze strony drapieżników, będą więcej inwestować w szybkie spłodzenie potomstwa niż w mechanizmy naprawcze ciała.