Życie grozi śmiercią. To jednak powszechnie wiadomo. Zbiorowej świadomości umyka jednak taryfikator śmierci: to, jak podejmowane przez ludzi działania zwiększają jej ryzyko. Żeby umożliwić dyskusję na ten temat, amerykański inżynier Ronald A. Howard wprowadził pojęcie mikromortu (micromort, MM), czyli mikrośmierci. 1 MM oznacza traf jeden na milion, że tak zwanemu statystycznemu człowiekowi (który w rzeczywistości oczywiście nie istnieje, ale jakieś założenia trzeba przyjąć) przytrafi się coś skutkującego śmiercią. Dziennikarz Michael Blastland i statystyk David Spiegelhalter, obaj Brytyjczycy, w książce „The Norm Chronicles: Stories and Numbers About Danger and Death” proponują następujące wyjaśnienie tej jednostki: Jedna mikrośmierć to rodzaj rosyjskiej ruletki, w której podrzuca się jednocześnie 20 monet. Jeśli wszystkie upadają jednocześnie orłami (lub reszkami) do góry, giniemy.
1 MM odpowiada dobie życia w większości państw rozwiniętych. Tyle samo kosztuje godzina służby wojskowej w większości zapalnych punktów świata. Z takim samym ryzykiem wiązała się sekunda lotu na pokładzie bombowca lecącego nad Niemcami w czasie II wojny światowej.
Żeby doświadczyć ryzyka codzienności, trzeba się urodzić i przeżyć pierwszy rok – najniebezpieczniejszy ze wszystkich. Czas ten wiąże się z ryzykiem porównywalnym z objechaniem świata na motocyklu – rzędu kilku tysięcy MM (większość skumulowana w pierwszych tygodniach życia). Dla kobiety to zresztą też nie lada wyzwanie, bo „przeciętna” matka podczas porodu otrzymuje dawkę kilku tysięcy MM. Najbezpieczniejszy człowiek jest na środkowym odcinku swojego dzieciństwa – kiedy ma ok. 10 lat. Później ryzyko tylko rośnie, podwajając się co 5– 6 lat. Po przeżyciu połowy wieku znowu ryzykujemy tak jak niemowlę, po czym linia mikrośmierci idzie ostro w górę.