Piszczyk, postać stworzona w latach 50. XX w. przez Jerzego Stefana Stawińskiego, był zakompleksionym mitomanem i raczej nie budził sympatii. Brzydki, niezbyt lotny, gapiowaty, nieustannie wpadający w kłopoty, wzbudzał bardziej pogardę niż litość. Najczęściej postrzegano go jako próżnego, pozbawionego skrupułów cwaniaka, któremu nic w życiu nie wychodzi, bądź jako wzorowego oportunistę gotowego uwierzyć w cokolwiek, bez wahania rzucającego się w objęcia ideologii, która tylko zechce go przyjąć. Jak większość rodaków w tamtych czasach chciał żyć wygodnie i lepiej. Idąc w pochodzie między dwiema grupami politycznymi, wykrzykiwał na przemian hasła każdej z nich. W zależności od sytuacji zmieniał barwy niczym kameleon, nie stając się przez to mądrzejszy ani głupszy, lepszy czy gorszy.
Cykl książek satyrycznych oraz komedii filmowych o ulepionym z gliny Piszczyku (m.in. „Zezowate szczęście”) kpił z postaw tych Polaków, którzy nie potrafili samodzielnie decydować o swoim losie. Karykatura (i kwintesencja) peerelowskiej degrengolady, zakłamania, słabości.
Z Adasiem Miauczyńskim sprawa jest bardziej złożona – bohater wymyślony przez Marka Koterskiego zmienia się od niemal czterech dekad, nieustannie czymś zaskakując. Raz jest frustratem uwięzionym w codziennych rytuałach i obsesjach, innym razem erotomanem, przemocowcem raniącym bliskich, parodią polskiego bohatera tragicznego. Albo staczającym się na dno alkoholikiem. Tych masek i wcieleń jest tyle, ile filmów o nim. W zależności jak liczyć – osiem albo dziewięć. W „Baby są jakieś inne” Adaś – postać przecież fikcyjna – figuruje jako scenarzysta, a na ekranie słyszymy dialog, w którym Adam Woronowicz (aktor) przedstawia się jako Miauczyński, zaraz jednak tłumaczy, że Marek (w domyśle reżyser) kazał mu nie grać Miauczyńskiego, tylko mężczyznę nazywającego się Jeden.