PRL, choć miał „lud” w nazwie, do kultury ludowej i muzyki tradycyjnej podchodził sceptycznie, wtłaczając ją w ramy zespołów pieśni i tańca, konkursów folklorystycznych i państwowych dożynek. Elektryfikacja wsi, upowszechnienie radia, migracja do miast i poczucie, że wszyscy Polacy to jedna, szlachecka (a nie chłopska) rodzina, sprawiły, że obraz wiejskiej kultury, w tym muzyki na początku lat 90., nie napawał optymizmem. A jednak – choć przez 30 lat środowisko muzyki tradycyjnej i folkowej przeżywało wzloty i upadki – dzisiaj muzyka wywodząca się z tradycji, inspirująca się nią to u nas jeden z najciekawszych i najbardziej wartościowych nurtów.
Pierwszy problem pojawia się już przy samej terminologii – muzyka wiejska, folkowa, ludowa, tradycyjna. Te etykietki oznaczają nie do końca to samo. Różnice są subtelne, choć znaczące, szczególnie jeśli chodzi o podziały środowiskowe. Sam folk, w potocznym rozumieniu oznaczający łączenie muzyki tradycyjnej z popularną, to zjawisko powszechne na całym świecie. W Polsce zaczęło się na dobre w latach 90., wcześniej kojarzyć się mogło z zespołami celtyckimi lub andyjskimi. W 1992 r. góralska, rodzinna kapela Trebunie-Tutki nagrała album z jamajskim zespołem reggae Twinkle Brothers, co było prawdopodobnie pierwszą tak odważną próbą wyjścia polskiego folkloru w świat. Dominacja muzyki góralskiej jako „domyślnej” wersji polskiej tradycji zaczęła się dużo wcześniej, już w czasach Młodej Polski i w zasadzie do dziś, gdy mówi się o folku, pierwszym skojarzeniem są zespoły takie jak Zakopower czy Golec uOrkiestra.
Przełom w myśleniu o muzyce tradycyjnej, korzystaniu z niej jako inspiracji oraz jej funkcjonowaniu w popkulturze nastąpił jeszcze później – był nim album „OjDADAna” Grzegorza Ciechowskiego (Paszport POLITYKI w 1996 r.