Rafał Matyja
20 marca 2018
Czy współczesny model demokracji wymaga korekty?
Śmierć czy reinkarnacja
Obecny model demokracji stwarza możliwości dla tych, którzy potrafią kanalizować gniew i rozczarowanie. Może jest to więc powód, by myśleć o jego modernizacji.
Po wyborach 25 października 2015 r. utraciliśmy wpływ na losy naszego kraju – zdaje się mówić jedna ze stron polskiego sporu. W październiku 2015 r. odzyskaliśmy wpływ na polskie państwo – mówi strona druga. Jedni uważają, że demokracja jest zagrożona. Drudzy, że w zasadzie dopiero teraz działa.
Przed 2019 r. – albo ewentualnym wcześniejszym terminem wyborów parlamentarnych – spór nie zostanie rozstrzygnięty, choć zmieniać się może sam charakter demokracji, ten zawarty w przymiotniku „liberalna”.
Po wyborach 25 października 2015 r. utraciliśmy wpływ na losy naszego kraju – zdaje się mówić jedna ze stron polskiego sporu. W październiku 2015 r. odzyskaliśmy wpływ na polskie państwo – mówi strona druga. Jedni uważają, że demokracja jest zagrożona. Drudzy, że w zasadzie dopiero teraz działa. Przed 2019 r. – albo ewentualnym wcześniejszym terminem wyborów parlamentarnych – spór nie zostanie rozstrzygnięty, choć zmieniać się może sam charakter demokracji, ten zawarty w przymiotniku „liberalna”. Dlaczego dopiero wtedy? Bo wybory samorządowe istniały – mimo różnych sztuczek i ograniczeń – także w rządzonej na sposób autorytarny Drugiej Rzeczpospolitej. A zatem wielka batalia o samorządy, jaka odbędzie się jesienią 2018 r., niczego nie rozstrzygnie ostatecznie. Trudno też podejrzewać manipulacje przy okazji wyborów do Parlamentu Europejskiego. Zasadnicze znaczenie będą miały wybory parlamentarne. I to na czterech poziomach. Po pierwsze na tym, który określi prawo do utworzenia rządu i zbudowania większości parlamentarnej. Po drugie – a i ta stawka wydaje się dziś istotna, czy zwycięzca przekroczy próg 3/5 głosów pozwalający na nieliczenie się z wetem prezydenckim i tym samym obniży rangę wyborów na ten urząd w 2020 r. Trzecią stawką wyborów będzie większość konstytucyjna. Czwarty i najważniejszy poziom to odpowiedź na pytanie, czy będą to wybory uczciwe i równe, gdy chodzi o szanse wszystkich konkurujących podmiotów. Oczywiście nie chodzi tu o idealną równość, bo taka nie istniała nigdy, np. w kwestii dostępu do środków finansowych czy mediów. Tym razem można być pewnym ostentacyjnej stronniczości mediów publicznych, obawiać się zachowań zbudowanego na nowo aparatu wyborczego czy zaangażowania struktur administracji. Jak zatem zdefiniować warunki minimalne uznania procedur wyborczych za demokratyczne? Czego spodziewamy się po demokracji? Samo sformułowanie minimalnych warunków odsyła nas do definicji Josepha Schumpetera, według którego „metoda demokratyczna jest tym rozwiązaniem instytucjonalnym dochodzenia do decyzji politycznych, w którym jednostki uzyskują moc decydowania poprzez walkę konkurencyjną o głosy wyborców”. Można zatem uznać, że interesuje nas rozstrzygnięcie, w którym co najmniej dwie jednostki lub grupy rywalizujące w ramach otwartej gry wyborczej poddadzą się weryfikacji wyborców. Ale Schumpeter dodaje jako warunek dobrego funkcjonowania demokracji także „istnienie warstwy społecznej, która sama jest rezultatem procesu rygorystycznej selekcji i dla której rzemiosło polityczne jest czymś oczywistym”. Zadaniem tej klasy jest nie tylko rekrutacja polityków, ale też „powiększanie ich przydatności” poprzez wyposażenie ich „w tradycje, doświadczenia, kodeks zawodowy i we wspólny zasób poglądów”. To jest warunek, którego w Polsce spełnić nie potrafimy. Od dość dawna odczuwamy brak elity społecznej, która byłaby od polityków niezależna i potrafiła im patrzeć na ręce. Osłabienie lub przejęcie przez obecny obóz rządzący instytucji, które pełnią w systemie politycznym rolę arbitrów, jeszcze bardziej pogarsza tę sytuację. Podobnie jak Schumpeter myślał Robert Dahl, który samo słowo „demokracja” odsyłał na półkę z trudnymi do spełnienia ideałami, natomiast proponował w to miejsce całkiem udane pojęcie „poliarchii”. Pojęcie demokracji zostaje odniesione do pewnej utopii czy – jak chce Giovanni Sartori – systemu idealnego. Natomiast poliarchię można charakteryzować przy pomocy pewnego zestawu warunków koniecznych, obejmujących: (1) wybór przedstawicieli; (2) wolne i uczciwe wybory, w których – jak pisze Dahl – „przymusu w zasadzie się nie stosuje”; (3 i 4) powszechne prawo wyborcze, także bierne; (5) wolność słowa; (6) dostęp do alternatywnych źródeł informacji; (7) wolność zrzeszeń. Model, o którym pisze Dahl, jest stosunkowo łatwy do osiągnięcia, pod warunkiem że zostają utrzymane mechanizmy uczciwych wyborów oraz warunki dostępu do informacji. W sprawie tego minimum warto dmuchać na zimne i nie przyjmować uspokajających zapewnień władz. Jeżeli dochodzi do aktu ukarania stacji telewizyjnej za transmisję protestów opozycji, to zagrożona jest nie tylko jakaś wolność dziennikarska, ale wprost – warunek demokratycznego charakteru wyborów. Podobna wrażliwość powinna dotyczyć ograniczenia prawa do krytyki władz, ujawniania nadużyć itp. Warto jednak dodać, że elitystyczne propozycje Dahla i Schumpetera mają poważną konkurencję w postaci wywodzących się jeszcze z tradycji klasycznej koncepcji, które w ostatnich czasach dobrze wyłożył m.in. Ian Shapiro, autor wydanej w Polsce książki „Stan teorii demokracji”. W tej wersji demokracja jest ustrojem, w którym liczniejsi słabi mogą skutecznie bronić się przed supremacją silnych, a także mniejszości przed tyranią większości. Model Shapiro był szczególnie użyteczny w kształtowaniu polskiej demokracji lat 90., gdy uspokajał obawy postkomunistów przed wykluczającą ich z życia politycznego zemstą pokrzywdzonych, a zarazem gwarantował zwycięzcom z Solidarności to, że powrót do władzy ich rywali nie będzie oznaczał powrotu do dawnego systemu. Mechanizm demokratyczny wyposażono zatem w liczne blokady utrudniające dominację – od ordynacji wyborczej (skorygowanej w 1993 r., bo okazała się kompletnie dysfunkcjonalna), przez dualizm władzy wykonawczej, aż po silną pozycję Trybunału Konstytucyjnego i znaczącą autonomię sądownictwa. Krytyka tego modelu demokracji, formułowana nie wprost, ale poprzez hasła walki z imposybilizmem władzy czy hegemonią prawników, zaowocowała w 2015 r. faktycznym osłabieniem instytucji blokujących. Na tym jednak skończono, nie wypełniając powstałej pustki niczym innym prócz aktualnej i nie zawsze stałej woli obozu rządzącego, nazywanej dla niepoznaki wolą suwerena. Pozostaliśmy jednak bez wątpienia w logice demokracji partyjnej, której poza ekscesem obrad w Sali Kolumnowej nie ograniczono w żaden istotny sposób, wzmacniając jedynie patologie właściwe okresowi Trzeciej Rzeczpospolitej: instrumentalizując media publiczne do granic zdrowego rozsądku, obejmując systemem partyjnych nominacji także stanowiska urzędnicze, wykorzystując do celów propagandy partyjnej środki pochodzące ze spółek Skarbu Państwa. Czy w demokracji chodzi o partie? Jeżeli spojrzymy na wydarzenia z lat 2015–17 właśnie przez taki partyjny pryzmat – a wydaje się to uprawnione także dlatego, że kluczowi aktorzy zachowują się nadal niezmiennie jak uczestnicy gry między partiami – to możemy przyjąć, że PiS podwyższyło dotychczasową stawkę przysługującą zwycięzcy wyborów i osłabiając państwo, wcale nie osłabiło mechanizmu demokratycznego, choć do pewnego stopnia go zdeformowało. Trochę tak, jak gdyby stawką ligowego meczu piłkarskiego były nie tylko trzy punkty, ale także możliwość mianowania sędziego liniowego w następnej kolejce. Nadal jednak walka o władzę toczy się między partiami. Logika ta obowiązuje nie tylko w układzie rząd–opozycja, ale także wewnątrz spluralizowanej opozycji. Wyjdźmy na chwilę poza ramy polskie – demokracja w praktyce to gra z mechanizmem partyjnym, reagującym na bodźce zewnętrzne (przede wszystkim zmiany sondaży, ale też naciski grup interesu) i wewnętrzne (zmiany postaw i przekonań członków, gra koterii itp.). Oba te elementy sprawiają, że wpływ obywateli nie ogranicza się do wrzucanej do urny karty wyborczej (sondaże), ale zarazem mieści się w dość sztywnych ramach określonych przez scenę polityczną. Pole wyboru jest zatem zawsze ograniczone przez dominujący układ partyjny, a jego geneza jest zwykle na tyle odległa w czasie, że właściwie nieistotna. Partie kiedyś socjalistyczne mogą dziś działać jak liberalne, chadecy wspierają postulaty obyczajowe, w walce przeciwko którym zyskiwali kiedyś tożsamość. Nacjonaliści tworzą antyunijne międzynarodówki, a partie oligarchów są przyjmowane do grupy liberałów w PE. Liczy się sam mechanizm rywalizacji, w którym istniejące aparaty partyjne próbują zidentyfikować potrzeby wyborcy i pozyskać jego uwagę i zaufanie, a zarazem zablokować dostęp do niego innym, zwłaszcza nowym, konkurentom. Ten model jest bardzo bliski Schumpeterowskiemu. Partie, ich nazwy, programy, historie – to tylko punkty orientacyjne, wyznaczające jakoś pozycję rywalizujących elit. Ale w gruncie rzeczy należące raczej do świata pozorów. Twarde realia – to powiązania partii z grupami interesu, charaktery i poglądy liderów, ich słabości i atuty medialne. Przez 50 lat powojennej Europy wydawało się, że partie grają pierwszą rolę. Co więcej – badania koncentrujące się wyłącznie na tym okresie zdawały się sugerować istnienie pewnych wzorców rywalizacji między nimi – tak trwałych, że nadano im miano systemów partyjnych. Wiązano ich strukturę z kształtem ordynacji wyborczych, sugerując, iż model większościowy skutkuje systemem dwupartyjnym, a wraz ze wzrostem proporcjonalności systemu – liczba partii uczestniczących w grze koalicyjnej rośnie. Według innego podejścia decydujące znaczenie miały istotne rozłamy społeczno-polityczne (cleveages). System partyjny miał zatem odzwierciedlać zróżnicowanie etniczne, religijne, klasowe, a także silne napięcia między centrum kraju a jego peryferiami, między miastem a wsią. To wszystko była do pewnego stopnia prawda. Tak jak prawdziwe były – i w dużej mierze nadal są – etykietki prawicy i lewicy, konserwatystów, liberałów i socjaldemokratów. Ale ta prawda z czasem ulega coraz wyraźniejszej relatywizacji. Liczba zastrzeżeń i wątpliwości zwiększa się do tego stopnia, że mający silniejszy temperament prognostyczny badacze mówią o końcu starego modelu demokratycznej rywalizacji. Kiedy we Włoszech sukces odnosi Forza Italia Berlusconiego czy Ruch 5 Gwiazd Beppe Grillo – Europa zawsze może skomentować to, odwołując się do charakteru narodowego, kultury politycznej, słabości państwa. Ale kiedy w wyborach do PE w Wielkiej Brytanii zwycięstwo odnosi UKIP, a jej sukces owocuje wyjściem państwa ze struktur Unii Europejskiej, to znaczy, że polityka partyjna w dawnym stylu gra już mniejszą rolę. Kiedy reakcją na podobne zwycięstwo francuskiego Frontu Narodowego jest zbudowana poza wielkimi strukturami prawicy i lewicy oferta Emmanuela Macrona, to znaczy, że systemy partyjne ulegają zmianie. Albo w ogóle erozji. Można uznać, że wraz z nimi odejdzie demokracja taka, jaką znamy – przedstawicielska, z silnym mechanizmem rozliczania partii w wyborach i kierownictw partii przez ich struktury. Jej powstanie pod koniec XIX w. było wszak związane z wejściem w kolejną fazę nowoczesnych porządków, w których wymóg rozszerzającej się partycypacji musiał być uzgodniony z potrzebą elementarnej choćby stabilności rządu. Tam, gdzie stabilności tej brakowało lub funkcjonowała ona w ramach słabego państwa, do władzy dochodziły siły, które wprowadzały stabilność kosztem samego mechanizmu demokratycznego. W Polsce okresu międzywojennego stabilnej demokracji zbudować się nie udało, podobnie jak na Węgrzech czy w Niemczech. Ale demokracja istniała przez cały ten okres w Czechosłowacji, gdzie znaleziono sposoby uzyskiwania stabilizacji na poziomie mechanizmów parlamentarnych. Wybór istniał zatem między zdolną do stabilnego funkcjonowania demokracją przedstawicielską, opartą na rywalizacji partii, a tworzeniem systemu, który eliminuje poczucie niepewności poprzez formy autorytarne, a w skrajnym przypadku – totalitarne. Warto o tym mówić, bo istotnym kontekstem przechodzenia od demokracji do autorytaryzmu nie jest tylko pojawienie się formacji autorytarnych czy totalitarnych, ale pewna słabość porządków demokratycznych, które można wykorzystać w drodze do władzy. Po co demokratyczne społeczeństwo? Kluczową rolę odgrywają w tym systemie demokratyczne praktyki na poziomach innych niż walka o władzę w kraju. Sięgnijmy do przykładów skrajnych. W czasach PRL poza sferą polityczną istniały w pewnym stopniu społeczne praktyki demokratyczne: głosowano na zebraniu spółdzielni mieszkaniowej, w niektórych organizacjach społecznych, w momentach spontanicznej samoorganizacji. Gdy powstała Solidarność, nie trzeba było elementarnej edukacji, do
Pełną treść tego i wszystkich innych artykułów z POLITYKI oraz wydań specjalnych otrzymasz wykupując dostęp do Polityki Cyfrowej.