Jako stały czytelnik POLITYKI odnalazłem w jednym z ostatnich felietonów Daniela Passenta (POLITYKA 47) krótką wzmiankę przypominającą znakomity reportaż Małgorzaty Szejnert „Mitra pod kapeluszem” – o życiu książąt oraz hrabiów w PRL. Ta informacja uruchomiła moje wspomnienie, kiedy to w 1973 r. jechałem pociągiem i szeleszcząc wielką płachtą ówczesnej POLITYKI, z wielkim zainteresowaniem czytałem ów tekst. W tym czasie byłem studentem trzeciego roku filologii polskiej Uniwersytetu Wrocławskiego i na tyle człowiekiem beztroskim, że egzystując w peerelowskiej rzeczywistości, skupiałem się głównie na tym, co tu i teraz. Ale ten reportaż spowodował, że uświadomiłem sobie – choć oczywiście znałem ze szkoły średniej historię Polski – że kraj, w którym żyję, to nie jest takie skrojone na miarę i potrzeby „ludowego obywatela” pudełko, które powstało po drugiej wojnie światowej i – co gorsza – nie jest najlepszym ze światów.
Zacząłem więc wreszcie uważnie słuchać, co opowiadają moi rodzice i krewni. Że przed wojną Polska wyglądała i funkcjonowała inaczej (co nie znaczy, że najlepiej). Że nazwy takie jak Lwów czy Wilno to nie była zagranica. Że moja Mama (przedwojenna nauczycielka) wraz z moim bratem przez sześć lat ledwie egzystowali gdzieś w środku Kazachstanu. Że Ojciec (urzędnik sądowy), przesiedziawszy ponad dwa lata w łagrze na Syberii, jako żołnierz armii gen. Andersa przeszedł cały szlak bojowy łącznie z uczestnictwem w bitwie o Monte Cassino. Ale mimo tych krzywd, jakie doznali, nie było w nich nienawiści do sprawców tych czynów, czy tym bardziej – chęci odwetu. Jedyne, co wyczuwałem, to dystans do serwowanej przez propagandę ideologii, która starała się przekonać obywateli do ustroju, w jakim przyszło im żyć.