W ostatnim artykule red. Katarzyna Kaczorowska zajęła się kampaniami rektorskimi na polskich uczelniach („Wyższa szkoła polityki”, POLITYKA 11). Proponowałbym zwrócić uwagę na jeszcze jedną sprawę związaną z tym tematem. W mojej ocenie aktualnie obowiązujące przepisy ustawy prawo o szkolnictwie wyższym nie gwarantują w pełni spokojnych, sprawiedliwych wyborów rektora. Wręcz przeciwnie, niektóre rozwiązania prowokują do dziwnych ruchów.
Zgodnie z powołaną ustawą rektorów wybiera uczelniane kolegium elektorów. To jest ten właściwy etap głosowania. To o głosy elektorów przede wszystkim zabiegają kandydaci. Ustawodawca stanowi jednak, że kandydatury na rektora powinny zostać wcześniej jeszcze:
– zaopiniowane przez senaty uczelni,
– zatwierdzone przez rady uczelni.
Na niektórych uczelniach na podstawie wewnętrznych przepisów można ominąć niniejszą ścieżkę i zgłosić kandydaturę rektora niezależnie od stanowisk wskazanych organów. Niemniej niezależnie od faktu występowania na uczelni takich dodatkowych trybów, przedmiotowe opiniowanie i zatwierdzanie (przynajmniej części) kandydatów musi się odbyć. Zapewne ustawodawca zakładał, że senaty uczelni i rady uczelni wzniosą się ponad podziały i będą w niniejszym trybie akceptować prawie wszystkie kandydatury (wyłączając może jakieś skrajne przypadki). Niczym heroiczni senatorowie rzymscy wzniosą się przy okazji takich głosowań ponad podziały, mając na uwadze jedynie interes uczelni… A następnie faktyczny wybór zostanie dokonany przez kolegium elektorów.
W praktyce jednak, delikatnie ujmując, nie wszędzie są sami rzymscy senatorowie. I można zauważyć zróżnicowane wykorzystywanie wskazanych przepisów. Ustawodawca nie wyjaśnia, jakie kryteria należy brać pod uwagę przy okazji podejmowania wskazanych uchwał: czy chodzi o automatyczną akceptację wszystkich zgłoszonych kandydatur? A może traktować to inaczej, jako już właściwy etap kampanii wyborczej, w trakcie którego członkowie senatu i rady uczelni wspierają bezpośrednio swoje kandydatury, próbując jednocześnie blokować kandydatury przeciwne? A może chodzi o jakieś wstępne, ramowe kryteria, które kandydaci muszą spełnić? Jeżeli tak, pojawia się pytanie, jakie to kryteria (zapewne każdy członek organu kolegialnego określa je po swojemu).
W konsekwencji powstaje, jak by to ujął Kisiel, pomieszanie z poplątaniem. Na niektórych uczelniach prowadzi to, jeszcze w ramach prekampanii, do subiektywnego eliminowania kandydatur. Na innych (w których możliwe jest wspomniane powyżej obejście niniejszej procedury i zgłoszenie kandydatury w innym trybie) ewentualna negatywna opinia senatu lub uchwała rady uczelni tylko niepotrzebnie podgrzewa wyborcze nastroje. Natomiast regulacje przewidujące niniejsze opiniowanie/zatwierdzanie, poza prowokowaniem niniejszego zamieszania nie wnoszą absolutnie żadnej wartości dodanej.
Dlatego przed kolejną kampanią rektorską konieczna jest zmiana przepisów. Najlepsze rozwiązanie to zgłaszanie kandydatur na rektorów przez określoną część kolegium elektorów (np. 10 proc.), bez dodatkowych zgód, zatwierdzeń i opinii. Problemów polska nauka ma bardzo dużo. Warto więc zrezygnować z tych, które łatwo usunąć przez proste zmiany ustawowe.
MACIEJ NOWAK