Pokazowy proces kurii krakowskiej.
Był koniec stycznia 1953 r. W Krakowie toczył się proces przeciwko pracownikom tamtejszej kurii biskupiej. Prasa komunistyczna nazwała go „procesem księdza Józefa Lelity i innych agentów wywiadu amerykańskiego”. Jesienią 1952 r. w wyniku rewizji znaleziono w budynku kurialnym dzieła sztuki i kilka tysięcy dolarów. To posłużyło za podstawę do aresztowania grupy księży i cywilnych pracowników kurii i do oskarżenia ich o nielegalny obrót walutą i wykorzystywanie budynku kościelnego do działalności agenturalnej. Takie zarzuty groziły skazaniem nawet na karę śmierci.
W redakcji krakowskiego „Tygodnika Powszechnego”, jedynego wówczas liczącego się czasopisma katolickiego, spodziewano się najgorszego. I rzeczywiście. W fabryce Szadkowskiego urządzono wzorcowy proces stalinowski. Robotniczy aktyw bił brawo oskarżycielowi w mundurze wojskowym Stanisławowi Zarako-Zarakowskiemu, który zażądał lub zatwierdził po wojnie wiele wyroków śmierci. „Proces był tak wyreżyserowany, a ludzie zmiażdżeni, że mówili rzeczy mrożące krew w żyłach – wspomina Józefa Hennelowa. – Postępowanie toczyło się przy otwartej kurtynie, bez słowa obrony czy pytania”. 27 stycznia sąd skazał trzech oskarżonych, w tym ks. Lelitę, na śmierć, pozostałym wymierzył kary od sześciu lat do dożywocia. Ale jakby tego było mało, pojawiły się oświadczenia popierające drakońskie wyroki (ostatecznie kar śmierci nie wykonano).
Do antykościelnej akcji włączyli się tzw. księża patrioci. Już trzy dni po ogłoszeniu wyroków wydali oświadczenie, że potrzebne jest uzdrowienie sytuacji w kuriach biskupich, zmiana programów kształcenia księży w seminariach, aby wychowywać ich na obywateli.