Bohaterka „Ósmego dnia tygodnia” Marka Hłaski gnieździła się w klitce wraz z ojcem, chorą matką, bratem pijakiem i dokwaterowanym robotnikiem. Miejsca było mało, dziewczyna nie mogła znaleźć w domu spokojnego kąta, próbowała więc stale przebywać poza nim. Uciekała do kuchni, która „była mała i ciasna, mnóstwo miejsca zajmowały łóżka. Na jednym z nich spał jej brat - Grzegorz, na drugim monter warszawskiej gazowni, Zawadzki; mieszkał z nimi od czterdziestego piątego roku i wciąż oczekiwał na mieszkanie”.
Po wojnie do użytku nie nadawała się ponad 1/3, a może nawet połowa izb mieszkalnych. W 1945 r. na każdą, która przetrwała, statystycznie przypadało nieco ponad 5 osób. Wielu ludzi gnieździło się w ruinach. Małe dzieci przywiązywano sznurami do łóżek, by nie zbliżyły się na skraj rumowisk.
W tej sytuacji już w 1944 r. stosownym dekretem powołano komisje mieszkaniowe. Ustalono przydział „przestrzeni mieszkalnej” przysługującej jednemu lokatorowi (zależnie od zawodu), a gminom stworzono możliwość dokwaterowywania kolejnych osób do „niedoludnionych” mieszkań. „Kurier Kaliski” donosił: „Każdy mieszkaniec niezniszczonej prowincji nie będzie mógł tego zrozumieć, jak się teraz w Warszawie wymierza mieszkanie i z biciem serca oczekuje na kontrolę, na to jedenaste piętro kontroli mieszkaniowej, która może lada dzień zgłosić się i... dokwaterować Bóg wie kogo”.
Normy nakazywały, żeby w jednej izbie zakwaterowane były przynajmniej dwie osoby. Jednak w najbardziej zniszczonej Warszawie ustalono, że minimalna powierzchnia przypadająca na jedną osobę nie może być mniejsza niż 5 m kw. W sumie dla rodziny z dwojgiem dzieci, z których jedno chodziło już do szkoły, warszawskie normy przewidywały 30 m kw. powierzchni – wliczając w to kuchnię, ale wyłączając łazienkę czy przedpokój.