Łukasz Wójcik
7 lutego 2014
Prolog: Herbatka bostońska
To nie była zwykła herbata. Zapakowana w ciężkie, ponadstukilogramowe skrzynie zapełniłaby dziś ponad 18 mln torebek do zaparzania. Późną jesienią 1773 r. ten 45-tonowy ładunek wystarczył jednak, aby wywołać rewolucję.
1.
Co do pochodzenia herbaty, konkurują dwie wersje. Według pierwszej, do Bostonu w stanie Massachusetts przypłynęła prosto z Chin. Kompania Wschodnioindyjska prowadziła tam rozległe interesy, a herbata była często dodatkiem do handlu opium. Nazywała się Bohea, rosła wyłącznie na zboczach niewysokich, ale stromych gór Wuyi, na południowym wschodzie kraju.
Według drugiej wersji, skrzynie wraz z zawartością pochodziły ze składów najstarszej brytyjskiej firmy herbacianej Davison, Newman&Co.
1. Co do pochodzenia herbaty, konkurują dwie wersje. Według pierwszej, do Bostonu w stanie Massachusetts przypłynęła prosto z Chin. Kompania Wschodnioindyjska prowadziła tam rozległe interesy, a herbata była często dodatkiem do handlu opium. Nazywała się Bohea, rosła wyłącznie na zboczach niewysokich, ale stromych gór Wuyi, na południowym wschodzie kraju. Według drugiej wersji, skrzynie wraz z zawartością pochodziły ze składów najstarszej brytyjskiej firmy herbacianej Davison, Newman&Co., co by oznaczało, że do Bostonu dotarła mieszanka liści z Cejlonu i z indyjskiego regionu Dardżyling. Warzony z niej napój ma słodki aromat i zapadający w pamięć rześki smak. (Nie zdążyli się o tym przekonać XVIII-wieczni mieszkańcy Bostonu, ale bez problemu mogą to zrobić mieszkańcy Polski z 2013 r.; firma Davison, Newman&Co. działa nadal i wspomnianą herbatę sprzedaje pod nazwą Boston Harbour Tea za jedyne 10 dol. od opakowania, plus koszty przesyłki). 2. Bostończycy nie poznali jej smaku, ale, jak zapisał naoczny świadek tamtych wydarzeń Thomas Melvill, „napełniła bostoński port zapachem rewolucji”. Jej rewolucyjność polegała na tym, że zjednoczyła kolonistów, choć wcześniej wyznaczała najgłębszą linię podziału – na wygranych i przegranych. Dla bogatych mieszkańców tego najważniejszego wówczas portu Ameryki, głównie handlarzy i wielorybników, była symbolem łączności z cywilizacją, z Brytanią. Rytuały, stroje i naczynia związane z piciem herbaty miały przypominać kolonistom, skąd przypłynęli, i oddzielać ich od pospólstwa, które – choć przybyło do Ameryki tą samą drogą – piło ją na stojąco, w drewnianych kubkach i – co najgorsze – łapczywie. Mniej zasobna część mieszkańców Bostonu od początku odnosiła się do herbaty z dystansem. Pito ją po każdym posiłku, ale zaparzana rano i rozcieńczana przez resztę dnia wieczorem była już tylko lurowatym wspomnieniem. Dla purytanów była napojem grzesznym, sztucznym stymulantem, który był niczym innym jak powolną trucizną, odbierającą ludziom moralność. Z kolei zwolennicy samodzielności Ameryki brzydzili się nią. Herbata była dla nich przede wszystkim brytyjska, nawet jeśli pochodziła z holenderskiego przemytu. Była esencją metropolii, z której ci ludzie uciekli do wolności. Najbardziej radykalni z nich woleli już pić kawę lub herbatę indiańską z miejscowych korzeni. 3. Dla samych Brytyjczyków herbata była biznesem. Kompania Wschodnioindyjska, która na początku XVII w. zaczynała z czterema statkami, w trakcie amerykańskiej rewolucji docierała już ze swymi towarami do piątej części ludzkości – w dużym stopniu dzięki herbacie, najpierw z Indii, potem z Chin. Ale w 1772 r. właśnie przez herbatę o mało co nie zbankrutowała. Kompania najpierw przestrzeliła z inwestycjami w bank, który zbankrutował, a potem tania herbata przywożona z Azji przez Holendrów najpierw wyparła brytyjski import z Europy kontynentalnej, aby później nielegalnie wedrzeć się na Wyspy. Wszyscy kupowali tańszą holenderską, a brytyjskie magazyny Kompanii pękały w szwach. Lord Frederick North, premier Jego Królewskiej Mości Jerzego III, znalazł się w wielkich tarapatach. Kompania stanowiła brytyjskie dobro narodowe, własność czołowych polityków oraz instrument do prowadzenia polityki kolonialnej – była zatem zbyt duża, aby upaść. Jednocześnie samej Brytanii groziło bankructwo. Po wygranej w Ameryce wojnie siedmioletniej z Francuzami tylko spłata odsetek od zadłużenia pochłaniała ponad 60 proc. brytyjskiego budżetu. Londyn kilkakrotnie próbował przerzucić część kosztów obrony kolonii na ich mieszkańców – bez rezultatu. North wpadł jednak na pomysł, aby oba problemy – upadającej Kompanii i budżetu – rozwiązać jedną ustawą. Uchwalony w maju 1773 r. Tea Act nadawał Kompanii monopol w eksporcie herbaty do Ameryki, bez konieczności zawijania do brytyjskich portów i płacenia tam dodatkowych ceł. Kompania mogła też sprzedawać herbatę amerykańskim odbiorcom bez pośredników. Wówczas byłaby w stanie zaoferować ją taniej nawet niż holenderscy przemytnicy i zarobić krocie. Jednocześnie wciąż obowiązywało niewielkie cło od importu herbaty do Ameryki – premier North liczył, że wystarczy ono na opłacenie kolonialnej administracji, co z kolei odciążyłoby londyński budżet. 4. Jesienią 1773 r. do Bostonu ruszyły pierwsze cztery statki z tanią herbatą i wielkim pechem. Jeden ze statków, „William”, miał ogromne problemy podczas sztormu i wylądował na plaży na Cape Cod (Przylądku Dorsza), ponad 100 km na południe od Bostonu. Cały ładunek przepadł. Na drugim ze statków, „Beaverze”, wybuchła ospa i przez dwa tygodnie stał na bostońskiej redzie w ramach kwarantanny. Bez problemów podróż przebyły tylko dwa z nich: „Eleanor” i najbardziej znany „Dartmouth”. Ten drugi, jedyny dokładniej opisany, był 24-metrową drewnianą łajbą, zbudowaną kilka lat wcześniej jako dalekomorski statek wielorybniczy. Żaden ze statków nie należał do Kompanii Wschodnioindyjskiej. Ich właścicielem była zamożna bostońska rodzina Rotchów, zajmująca pokaźny dom w centrum miasta przy Common Street (czyli ul. Głównej; dziś jest tam słynny z wszelakich uciech Klub Pacyficzny). W niedzielny poranek 27 listopada 1773 r. Francis Rotch musiał przechodzić obok doków. Nie było innej drogi z jego domu do kościoła kongregacjonalistów Old South. Choć sam był kwakrem, lubił tam chodzić dla towarzystwa. Kamień zapewne spadł mu z serca, gdy zobaczył wpływający do portu „Dartmouth”. Biznes wielorybniczy szedł rodzinie coraz słabiej, a wynajęcie statków Brytyjczykom zapewniało stabilny dochód na lata. Ale tym razem statki się spóźniały. Gdy dowiedział się od kapitana Halla o losie pozostałych jednostek, ucieszył się, bo był przekonany, że stracił już wszystkie statki. Nie mógł jednak wiedzieć, że teraz dopiero nadejdą dla niego ciężkie czasy. Gdy Rotch wychodził z kościoła, w mieście rozwieszono już ogłoszenia o spotkaniu w sprawie jego statku, które miało się odbyć jeszcze tego samego dnia w Faneuil Hall. Ten zbudowany 30 lat wcześniej budynek służył jako dom handlowy – na parterze była wielka sala targowa, czasem wykorzystywana również jako miejsce spotkań i wieców politycznych. Za trzy lata, podczas rewolucji, słynny wiatrowskaz na czubku wieży Faneuil Hall w postaci pozłacanego pasikonika posłuży za szybolet – jeśli schwytany przez rewolucjonistów człowiek nie wiedział, jakie to zwierzę wskazuje kierunek wiatru, nie był bostończykiem, więc najpewniej szpiegował dla Londynu. 5. Po południu Rotch przybył do Faneuil Hall, ale dowiedział się, że spotkanie – ze względu na liczbę przybyłych – przeniesiono do największego budynku w mieście, kościoła Old South, który później za zasługi dla rewolucji zostanie przez Brytyjczyków zamieniony w stajnię. Gdy Rotch dotarł na miejsce, zapalano już świece. Sala była pełna rozemocjonowanych ludzi. Przemawiał niewysoki tęgi człowiek około pięćdziesiątki. Twarz drgała mu w nerwowym tiku. Męcząco cedził słowa, ale wszyscy słuchali go w milczeniu. Nazywał się Samuel Adams i był już wówczas w stanie Massachusetts najpotężniejszym politykiem wśród przeciwników władzy Londynu. Pochodził z szanowanej w Bostonie purytańskiej rodziny. Miał zostać pastorem, ale polityka wciągnęła go bez opamiętania już na studiach na Harvardzie. Po powrocie do domu ojciec załatwił mu pracę u znajomego rachmistrza Thomasa Cushinga, ale ten wkrótce go zwolnił, bo Adams co chwilę uciekał z biura na tajne spotkania zwolenników samodzielności kolonii. W końcu dostał od rodziny znaczącą sumę tysiąca funtów na rozkręcenie własnego biznesu. Połowę pożyczył znajomemu, którego już więcej nie spotkał, a druga połowa poszła – jak to Samuel później tłumaczył ojcu – dla kraju. Sam oddał się amerykańskiej sprawie w zupełności. Szczególny szacunek zyskał w Bostonie za sprawą sprzeciwu wobec opłaty stemplowej, czyli podatku od wszystkich dokumentów, umów i gazet wydawanych w koloniach. Adams od początku twierdził, że rząd nie może nakładać podatków na obywatela, który nie bierze udziału w jego wybieraniu (słynne no taxation without representation). A tak było w przypadku amerykańskich kolonii i Londynu. 6. Podczas niedzielnego spotkania w Old South Adams domagał się, aby „Dartmouth” i kolejne statki natychmiast wróciły do Brytanii, bez rozładunku. Gdyby herbata stanęła na nadbrzeżu, brytyjskiemu skarbowi należałoby się cło. Jednogłośnie ustalono, że przy „Dartmouth” i kolejnych przybywających statkach stanie warta – po 25 ludzi – aby uniemożliwić potajemny rozładunek. W końcu z tłumu wyłuskano przerażonego Francisa Rotcha. Nikt nie miał do niego pretensji o interesy z Brytyjczykami, ale kazano mu odesłać „Dartmouth” z powrotem do Anglii. W podobnych okolicznościach zawróciły już statki z herbatą, wysłane przez Kompanię Wschodnioindyjską do Nowego Jorku i Filadelfii. Ale w Bostonie Rotch niewiele mógł już zrobić. Brytyjski gubernator Thomas Hutchinson nakazał strzelać z armat do statków, które chciałyby odpłynąć bez rozładunku. Doszło do klinczu, w którym czas działał na korzyść gubernatora – jeśli w ciągu 20 dni od przybycia do portu statek nie zostałby rozładowany przez właściciela, na mocy prawa władze mogły to same zrobić, a potem sprzedać ładunek na aukcji. Dla politycznych radykałów takie rozwiązanie nie wchodziło w grę, bo wówczas i tak trzeba byłoby zapłacić cło. Tu z pomocą Adamsowi przyszedł John Hancock, dandys-hulaka i jeden z najbogatszych ludzi w Nowej Anglii. Wielki miłośnik herbaty, ale jednocześnie człowiek, który najwięcej straciłby na rozładunku „Dartmouth”. Jak wielu innych bostońskich krezusów, Hancock swoją fortunę zbił na przemycie. Sprowadzał nielegalnie do Massachusetts papier, ołów i melasę, ale największe dochody czerpał właśnie z herbaty. Biznes nie był skomplikowany – gdy załadowane herbatą holenderskie statki nocą podpływały do brzegu, ludzie Hancocka rozpalali ogniska, aby pomóc im w nawigacji, a towar w szalupach do rana docierał na brzeg – na tyle długi, że szanse wykrycia przemytu były znikome. Tea Act dla zamożnych przemytników z Bostonu był jednak bardziej niebezpieczny niż kontrola celna. Pozwalał on Kompanii Wschodnioindyjskiej sprzedawać herbatę znacznie tańszą niż ta pochodząca z przemytu. W ten sposób Tea Act zjednoczył patriotów z przemytnikami. Ci pierwsi domagali się praw politycznych, a ostatecznie również niepodległości od Londynu, ci drudzy natomiast chcieli tylko wstrzymania państwowej pomocy dla Kompanii Wschodnioindyjskiej. Obie strony były jednak gotowe zrobić wszystko, aby herbata z „Dartmouth” oraz z „Eleanor” i „Beaver”, które dotarły do Bostonu odpowiednio 2 i 7 grudnia, nie została rozładowana. 7. Operacją miała się zająć wyspecjalizowana już w antybrytyjskim sabotażu organizacja Synowie Wolności, której długofalowym celem była niezależność Ameryki od Londynu. Założona osiem lat wcześniej, najpierw jako Union Club, szybko rozprzestrzeniła się we wszystkich koloniach. W samym 16-tys. wówczas Bostonie, gdzie powstała, należało do niej ponad trzystu, głównie zamożnych i znaczących w mieście mężczyzn. Była to jednak tajna organizacja, obowiązywały w niej pseudonimy, hasła i rytuały, co może się tłumaczyć faktem, że większość jej członków należało również do masonerii. Synowie szybko stworzyli coś w rodzaju państwa podziemnego. Wydawali i wykonywali wyroki śmierci na zdrajcach (ludziach na usługach Brytyjczyków), organizowali wybory i publiczne święta. Spotykali się w domach swoich członków, w Bostonie najczęściej na piętrze u drukarza Benjamina Edesa lub w destylarni Chase&Speakmen. Tam akurat nieprzypadkowo, bo tajne narady Synów często kończyły się libacjami do rana. Występując w przebraniu, organizowali również publiczne spotkania. W Bostonie najczęściej pod Drzewem Wolności, prawdopodobnie sosną, stojącą u zbiegu ulic Newbury, Orange i Essex. (Dziś jest tam ulica Washingtona). Do najbardziej spektakularnych akcji Synów należało przekonywanie przedstawicieli brytyjskich interesów – celników, agentów podatkowych – do rezygnacji ze stanowiska. Odbywało się to najczęściej w nocy (choć w szczególnych przypadkach również w biały dzień). Wpadali do domu takiego biedaka i wyciągali go z łóżka w samej piżamie. Potem maczali w przygotowanej wcześniej smole, obtaczali w pierzu i przepędzali ulicami Bostonu. Bardziej krnąbrnych, już obtoczonych, wiązali w pasie i wieszali na Drzewie Wolności, ku uciesze bostończyków. Kilku tego przekonywania nie przeżyło, żaden nie wrócił później do pracy dla Brytyjczyków. Większość późniejszych przywódców rewolucji, z George’em Washingtonem i Samuelem Adamsem na czele, publicznie odcinało się od Synów Wolności z powodu ich radykalizmu. Nie przeszkadzało im to jednak w korzystaniu z ich pomocy w takich przypadkach jak w Bostonie. Po przypłynięciu „Dartmouth” Adams sam zgłosił się do nich z propozycją współpracy. Oferta była jasna – on zajmie się przygotowaniem dogodnych warunków w mieście tak, aby nikt im nie przeszkadzał, a Synowie rozwiążą problem herbaty w praktyce. 8. Niewiele o tych przygotowaniach wiadomo, natomiast pewne jest, że elita Bostonu do końca chciała pokojowego rozwiązania sporu o herbatę. Od pierwszego spotkania 27 listopada do finału tych wydarzeń, 16 grudnia, odbyły się jeszcze co najmniej dwa wiece w Old South. Po każdym z nich wywoływano Rotcha i wysyłano do gubernatora. Z tą samą prośbą – aby wypuścił statki – i z tym samym skutkiem. Aż do 16 grudnia. Następnego dnia władze mogły już bez przeszkód rozładować herbatę ze statków, dlatego spotkanie bostończyków w Old South zwoła
Pełną treść tego i wszystkich innych artykułów z POLITYKI oraz wydań specjalnych otrzymasz wykupując dostęp do Polityki Cyfrowej.