Punkt startu. Gdy George Washington obejmował urząd pierwszego prezydenta Stanów Zjednoczonych, kraj liczył niespełna 4 mln ludzi, z których dwie trzecie żyło nie dalej niż 50 mil od wybrzeża Atlantyku. Pięć największych miast, a były to Nowy Jork, Filadelfia, Boston, Charleston i Baltimore, zamieszkiwało w sumie 110 tys. ludzi. Gospodarka młodego kraju nie mogła się równać z mocarstwami Europy. Sto lat później USA liczyły 63 mln mieszkańców, Nowy Jork, Chicago i Filadelfia były miastami milionowymi, a kraj wyparł Wielką Brytanię z pozycji lidera światowego przemysłu.
W momencie rebelii przeciwko Koronie Brytyjskiej kolonistom w Ameryce powodziło się, wedle szacunków, lepiej niż ich tytularnym zwierzchnikom, czyli Anglikom, nie mówiąc o obywatelach innych bogatych krajów Europy. Londyn próbował zdławić gospodarkę rebeliantów poprzez blokadę eksportu. Amerykanie okazali się jednak bardziej wytrzymali, niż to przewidywała Brytania. 90 proc. społeczeństwa pracowało na roli, a tylko 10 proc. mieszkało w miastach, więc rewolucji głodem wziąć się nie dało. Co więcej, Ameryka zdołała finansować długie (od 1775 do 1783 r.) zmagania militarne.
Początkowo dostatek płynął głównie z tego, co rosło w ziemi i na ziemi. Szybko rósł lukratywny eksport tytoniu, ryżu i drewna do Europy i na Karaiby. Rosła wymiana między koloniami. Pojawiały się także małe lokalne formy przemysłu: wpierw tartaki, młyny i kuźnie, a potem stocznie. Na północy Nowa Anglia budowała statki i żyła z handlu i żeglugi. Na południu, od Marylandu poprzez Wirginię do Karoliny, plantacje posiłkujące się pracą niewolników uprawiały tytoń, ryż i indygo.