Na przedpolach Warszawy. Z wojskowego punktu widzenia trudno wyobrazić sobie gorszy moment niż ten, w którym oficerowie Armii Krajowej zdecydowali o ostatecznym terminie wywołania powstania. W chwili gdy w Warszawie wybuchła insurekcja, bezpośrednio na miasto nie nacierały już żadne jednostki Armii Czerwonej. Płk Antoni Chruściel czy gen. Leopold Okulicki, prący do powstania, kierowali się doniesieniami o szybkich postępach sowieckich korpusów pancernych, które 30 lipca dotarły do Radzymina, Wołomina i Międzylesia, a dzień później do Sulejówka. Jednakże początkowo dobrze rozwijające się natarcie 2 Armii Pancernej, bo to jej korpusy dotarły na wschodnie przedpola Warszawy, załamało się właśnie 31 lipca, a kontratakujący Niemcy przejęli inicjatywę operacyjną. Zgodnie z rozkazem p.o. dowódcy 2 Armii Pancernej gen. Aleksieja Radzijewskiego z godz. 4.10, 1 sierpnia, atakowane od zachodu, północy i wschodu trzy korpusy pancerne przeszły do obrony.
Radzijewski doszedł do Warszawy, mając 33 tys. żołnierzy i 420 sprawnych wozów bojowych, spośród 800, którymi zaczynał natarcie znad Bugu dziesięć dni wcześniej. Teraz jednak sam znalazł się w opałach, atakowany przez Kampfgruppen (grupy bojowe) najpierw z trzech, a ostatecznie pięciu niemieckich dywizji pancernych. Sytuacja była bardzo dynamiczna, wedle przysłowia: złapał Kozak Tatarzyna, a Tatarzyn za łeb trzyma. Wojska obu stron wymieszały się, oddziały 3 Korpusu Pancernego zostały pod Wołominem odcięte od reszty armii. Tylko fakt, że czołgistom Radzijewskiego pospieszyli na pomoc piechurzy gen. Gusiewa z 47 Armii i kawalerzyści gen. Kriukowa z 2 Korpusu Kawalerii Gwardii, uratował Rosjan od zarysowującej się klęski.