O 17 [1 sierpnia] – syrena. Godzina W. Biegiem do domu. (…) A w naszym domu na rogu Marszałkowskiej 41 i placu Zbawiciela radość niesłychana: wisi chorągiew biało-czerwona w bramie, a powstańcy w takich samych opaskach razem z lokatorami budują barykady: przewracają tramwaj, wyrywają bruk, znoszą stare meble, wszystko, co tylko mogło się przydać. Przyłączają się mieszkańcy innych domów. Wszyscy się ściskają, cieszą. Wydaje mi się, że na Marszałkowskiej zbudowano aż trzy barykady, ale pewności nie mam. Po przeciwnej stronie – Niemcy. Kiedy rozpoczęła się strzelanina, nie pamiętam, chyba niemal od razu.
Kiedy nie było nalotów w naszym rejonie, wychodziłyśmy z piwnicy na podwórko, żeby się bawić. Były nas trzy nastolatki. (…)
Jeszcze dwa wydarzenia zapadły mi głęboko w pamięć: już w pierwszym okresie niechęć lokatorów frontowych mieszkań do umieszczania w ich oknach worków z piaskiem i ostra wymiana zdań z powstańcami. Ostatecznie worki umieszczono, jakaś wymiana ognia była, bo na placu długo leżały trupy zabitego Niemca i jakiegoś powstańca: nikt nie odważał się ich stamtąd zabrać. Trupi zapach dochodził do nas. Potem owa niechęć cywilów narastała.
Wszyscy wyczekiwali pomocy: sowieckiej i aliantów. Przynajmniej zrzutów. Codziennie czytaliśmy powstańcze gazetki. (…) Uczyłyśmy się drukowanych w nich wierszy. Jeden, dotyczący audycji z Londynu („Żądamy amunicji!”), wymienia też Zosia; oba zapamiętałam na zawsze; drugi odreagowywał niespełnione nadzieje na pomoc ze strony stacjonującej na Pradze Czerwonej Armii, zaczynający się od słów „Czekamy na ciebie czerwona zarazo, żebyś wybawiła nas od czarnej śmierci…”.
Zrzuty rzeczywiście nastąpiły, jednak w ilości daleko niezadowalającej tych, którzy na nie liczyli. Wojskowych i cywilów. Zapamiętałam, jak pewnego dnia czy wieczoru nadleciały upragnione samoloty i z nich zrzucano nie bomby, lecz jakieś ogromne pakunki.