Tęsknota za ulicą. „Ulica dla pieszych (…) relikt dawnych wieków, niedziałający przestarzały organ. Ulica nas wykańcza. Jest po prostu obrzydliwa! Dlaczego więc wciąż istnieje?” – agitował francuski architekt szwajcarskiego pochodzenia Le Corbusier w 1929 r. Trzydzieści lat później za pomocą buldożerów niszczono całe kwartały: knajpy, bistra, targowiska, kiermasze, drobny handel, a wraz z nimi uliczne życie, lokalne więzi, kapitał społeczny. Modernizm miał już za sobą etap heroiczny, zglobalizował się, porzucił program społeczny i humanistyczne idee. Przeszklone wysokościowce symbolizowały dominację kapitalizmu, tradycyjną siatkę ulic zastępowano wielopasmówkami, w blokowiskach powstawały getta (do czego w Stanach Zjednoczonych przyczyniła się segregacja rasowa). Wraz z postępującą degradacją śródmieść rozrastały się „białe” przedmieścia.
W latach 60. XX w. gołym okiem była już widoczna porażka modernistycznego myślenia o mieście, przynajmniej w tej wersji, jaką wcielono w życie. Odgórne, nadzorowane przez komisje akademii sztuk pięknych programy odnowy miast, tzw. urban renewal, krytycy wykpiwali jako Negro removal, usuwanie Murzyna. Młode pokolenie architektów, teoretyków architektury, artystów, pisarzy i dziennikarzy szukało nowych rozwiązań. W jednej z najważniejszych, poświęconej miastu, książek dekady „Śmierć i życie wielkich miast Ameryki” (1961 r.) dziennikarka i aktywistka Jane Jacobs zaatakowała powojenną urbanistykę, przebudowy na wielką skalę wprowadzane przez nowojorskiego urbanistę Roberta Mosesa. Opowiadała się za przywróceniem do życia ulicy.
Miasto sytuacjonistów. Miasta jak w soczewce pokazywały skarlenie człowieka i cywilizacji, ratunkiem mogła być tylko radykalna zmiana całości stosunków społecznych, rewolucja życia codziennego.