Pomocnik Historyczny

Bunt studentów

Studencka rewolta w Marcu ’68. Jeszcze dziesięć lat wcześniej nic nie zapowiadało tego buntu

Wiec na Uniwersytecie Warszawskim, 8 marca 1968 r. Wiec na Uniwersytecie Warszawskim, 8 marca 1968 r. Forum
W Polsce młodzieżowa kontestacja przybrała postać studenckiej rewolty, której finałem stały się wydarzenia z marca 1968 r. Bunt ten był w równym stopniu intensywny, co krótkotrwały. Ale stał się zaczynem zorganizowanej opozycji późniejszych dekad.
Seweryn Blumsztajn, Barbara Toruńczyk, Grażyna Borucka-Kuroń, Jacek Kuroń i Adam Michnik w warszawskich Łazienkach, 1967 r.Fotonova Seweryn Blumsztajn, Barbara Toruńczyk, Grażyna Borucka-Kuroń, Jacek Kuroń i Adam Michnik w warszawskich Łazienkach, 1967 r.
Prof. Leszek Kołakowski (z filiżanką) wsród socjologów UW, ok. 1957 r.Forum Prof. Leszek Kołakowski (z filiżanką) wsród socjologów UW, ok. 1957 r.
Ulotki z marca 1968 r.East News Ulotki z marca 1968 r.
Karol Modzelewski w 1969 r.AN Karol Modzelewski w 1969 r.
Jan Lityński w 1967 r.Archiwum Włodzimierza Kofmana Jan Lityński w 1967 r.
Autokary z tzw. aktywem robotniczym do rozpędzania wiecu na UW, 8 marca 1968 r.East News Autokary z tzw. aktywem robotniczym do rozpędzania wiecu na UW, 8 marca 1968 r.
Pod pomnikiem Mickiewicza na Krakowskim Przedmieściu.East News Pod pomnikiem Mickiewicza na Krakowskim Przedmieściu.
Irena Lasota w II poł. lat 60.AN Irena Lasota w II poł. lat 60.
Józef Dajczgewand w II poł. lat 60.AN Józef Dajczgewand w II poł. lat 60.
Krakowskie Przedmieście w pobliżu bramy Uniwersytetu Warszawskiego, 8 marca 1968 r.East News Krakowskie Przedmieście w pobliżu bramy Uniwersytetu Warszawskiego, 8 marca 1968 r.
Na ul. Traugutta (w kierunku Kredytowej).East News Na ul. Traugutta (w kierunku Kredytowej).
Pacyfikacja wiecu pod Politechniką Warszawską, 9 marca 1968 r.Forum Pacyfikacja wiecu pod Politechniką Warszawską, 9 marca 1968 r.
Strajk okupacyjny studentów Politechniki Warszawskiej, marzec 1968 r.Forum Strajk okupacyjny studentów Politechniki Warszawskiej, marzec 1968 r.
Teresa Bogucka w II poł. lat 60.AN Teresa Bogucka w II poł. lat 60.
Henryk Szlajfer w II poł. lat 60.AN Henryk Szlajfer w II poł. lat 60.
Blokada ulic w okolicach Rynku Głównego po wydarzeniach na Uniwersytecie Jagiellońskim, 15 marca 1968 r.Reporter Blokada ulic w okolicach Rynku Głównego po wydarzeniach na Uniwersytecie Jagiellońskim, 15 marca 1968 r.
Odezwa rektora UW do studentów z 16 marca 1968 r.Forum Odezwa rektora UW do studentów z 16 marca 1968 r.
Mural z epoki (fotografia dokładniej nieopisana).East News Mural z epoki (fotografia dokładniej nieopisana).
W hallu Politechniki Gdańskiej po wiecu, marzec 1968 r.East News W hallu Politechniki Gdańskiej po wiecu, marzec 1968 r.

Tekst ukazał się w nowym Pomocniku Historycznym „Rewolta 1968”, dostępnym od 28 lutego w kioskach i w internetowym sklepie POLITYKI.

Marzec ’68. W marcu 1968 r. ulice polskich miast stały się widownią najgwałtowniejszych starć od 1956 r. Milicja atakowała pokojowe manifestacje z ogromną brutalnością, rzucając do walki siły niewspółmierne do skali studenckich wystąpień. Oddziały rozpraszające demonstrantów biły na oślep, często wśród poturbowanych znajdowali się przypadkowi przechodnie – w tym dzieci i ludzie starsi. Używano nie tylko gazu, pałek i armatek wodnych, ale także szczuto manifestantów psami, co w oczywisty sposób nasuwało skojarzenia z czasami okupacji.

A jeszcze dziesięć lat wcześniej nic nie zapowiadało pokoleniowego buntu.

Mała stabilizacja młodzieży. W marcu 1957 r. Maria Dąbrowska zanotowała w swoich dziennikach: „Telefon ze »Sztandaru Młodych«. Rozpisali ankietę pt. »My, młodzież wieku atomowego« i chcą mi przysłać część wypowiedzi. Zgodziłam się, ale przeczytanie tego materiału wprawiło mnie w zakłopotanie. Wrażenie ogólne i pobieżne: młodzież bez młodości. Czytałam, jakby to oni byli starcami, a ja kimś młodym, kto ich czyta. Zupełna duchowa abnegacja, brak twórczego stosunku do istnienia, nawet niedomyślanie się, że coś takiego istnieje. Absolutna obojętność na przyrodę, sztukę, miłość, przyjaźń. Żądza ostrych, silnych doznań, jak u starców zblazowanych i nieczułych już na podstawowe pasje życia. Czy rzeczywiście wszystko to można zwalić na »okres błędów i wypaczeń«, na Stalina? Na Oświęcim, hitleryzm, których w dodatku sami wszak nie zaznali?”.

Badania socjologa Stefana Nowaka przeprowadzone wśród studentów Politechniki Warszawskiej w 1958 i 1961 r. wskazały na istnienie pewnej wyraźnej tendencji: kolejne pokolenia coraz lepiej oceniały skutki październikowej odwilży, a zarazem dystansowały się od ideologicznych sporów. Politykowanie, tak powszechne w 1956 r., z biegiem lat traciło na atrakcyjności. Ponad połowa studentów twierdziła, że dyskusje polityczne w ich środowisku zdarzają się rzadko lub wcale.

Przeprowadzony również w 1961 r. sondaż wśród 17–18-letnich uczniów szkół średnich dostarczył zbliżonych wyników. Blisko 70 proc. ankietowanych deklarowało zadowolenie z czasów, w jakich przyszło im żyć, zaś połowa uważała się wręcz za szczęśliwych. Dla licealistów ustrój PRL stał się przezroczysty: w ich widzeniu świata nie odgrywał żadnej roli ani jako czynnik dodatni, ani jako ujemny.

Socjolog Zygmunt Bauman, podsumowując sondaż OBOP z 1960 r., przeprowadzony wśród młodzieży warszawskiej między 18. i 24. rokiem życia, pisał: „Proszeni o przedstawienie w paru zdaniach życia takiego, jakie pragnęliby sobie ułożyć, gdyby wszystko poszło po ich myśli, młodzi warszawiacy podkreślali z uporem ciekawą pracę i szczęście rodzinne: pragną najczęściej i najmocniej stałej pracy o umiarkowanych, ale dostatnich zarobkach, wyrozumiałych przełożonych i życzliwych kolegów, niekłótliwej, kochającej żony, niewścibskich sąsiadów i dwojga, trojga udanych dzieci. Poza tym łakną dóbr konsumpcyjnych w wymiarze umiarkowanego dostatku: wygodnego mieszkania lub domku, motocykla lub samochodu, przyjemnych urlopów, rozmaitych materialnych drobiazgów w miarę ułatwiających i uprzyjemniających życie. Wyłania się z tych pragnień obraz młodzieńca »nad wiek dorosłego«, gotowego podporządkować się normom zastanego społeczeństwa i w ich ramach budować własne życie, nieskłonnego do fantazji i rojeń nierealnych, trzeźwego i umiarkowanego nie tylko w swych działaniach, lecz i marzeniach”.

Klub dyskusyjny Kuronia i Modzelewskiego. Władze z niepokojem śledziły narastający w kolejnych pokoleniach marazm i tendencję do zasklepiania się w życiu prywatnym. Na konferencjach partyjnych oskarżano młodych ludzi o „brak ideowości”, zaś publicyści pomstowali na „egoizm młodego pokolenia”. W takiej atmosferze w 1962 r. zarząd Związku Młodzieży Socjalistycznej ochoczo przystał na propozycję założenia Politycznego Klubu Dyskusyjnego, złożoną przez Jacka Kuronia i Karola Modzelewskiego.

Kuroń, doktorant na Wydziale Pedagogiki Uniwersytetu Warszawskiego, miał wtedy 28 lat, a Modzelewski, asystent w Instytucie Historycznym – 25. Obaj należeli do Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej i czuli się mocno związani z tradycją lewicową. W okresie Października 1956 r. wspólnie działali w Rewolucyjnym Związku Młodzieży zrzeszającym studentów i robotników, walczących o demokratyzację systemu. Wcześniej, w 1955 r., Kuroń został założycielem i opiekunem drużyn harcerskich, od imienia patrona gen. Karola Świerczewskiego nazywanych walterowcami lub czerwonym harcerstwem. Jego działalność wychowawcza, nastawiona na uczenie samorządności i niezależnego myślenia, początkowo popierana jako przeciwwaga dla „reakcyjnego” skautingu, z czasem stała się przyczyną konfliktów z hierarchią partyjną.

W klubie dyskutowano o pracach Marksa i Trockiego, ale także spotykano się z autorami głośnych wówczas książek o socjologii oraz gospodarce, rozmawiano o nowych ideach społecznych. W ferworze dyskusji jej uczestnicy zapominali o zasadach językowego tabu i krytykowali ustrój w sposób bezpośredni, a czasami dosadny. Wieść o nowej inicjatywie rozchodziła się na uniwersytecie – a wkrótce też wśród warszawskiej inteligencji – i budziła coraz większe zainteresowanie.

Klub Poszukiwaczy Sprzeczności. W tym samym 1962 r. z podobną inicjatywą wystąpiła grupa warszawskich licealistów, wśród nich m.in. Adam Michnik i Paula Sawicka. Młodzi nazwali się Klubem Poszukiwaczy Sprzeczności. Początkowo spotkania odbywały się na Wydziale Filozoficznym UW, gdzie nastolatkowie znaleźli sojusznika w osobie prof. Leszka Kołakowskiego. Wkrótce klub otrzymał lokal od ZMS – była to ta sama sala, w której jeszcze kilka miesięcy wcześniej obradował Klub Krzywego Koła, legendarne miejsce spotkań warszawskiej inteligencji.

Formuła spotkań polegała na prowadzeniu dyskusji wokół referatu – jako prelegentów zapraszano najczęściej znanych intelektualistów, profesorów Uniwersytetu Warszawskiego. Po latach klubowicze wspominali, że debaty były pasjonujące: dotyczyły zagadnień współczesnej cywilizacji, mówiono o polityce, o przemianach społecznych, procesach historycznych, krytycznie analizowano kształt ustroju. Co najważniejsze, działalność klubu była autentyczna, nie stał za nią żaden scenariusz napisany przez partyjnych urzędników.

Większość klubowiczów wywodziła się z rodzin inteligenckich, chodziła do renomowanych śródmiejsko-żoliborskich liceów: Reja, Batorego, Słowackiego, Żmichowskiej. Michnik tak kreślił portret tego kręgu: „Grupa młodzieży licealnej, w której było sporo osób z domów komunistycznych, jak byśmy dziś powiedzieli: prominenckich. To była grupa koleżeńska. Znaliśmy się głównie z prywatek. Z Jankiem Lityńskim poznaliśmy się na mistrzostwach Warszawy w lekkiej atletyce. Janek Kofman był moim sąsiadem. Janek Gross chodził ze mną do szkoły. Wystartowaliśmy w kilkanaście osób. A potem byliśmy już jak magnes, który przyciąga opiłki żelaza, albo jak lep na muchy. Ciągnęło do nas różnych młodych ludzi, których interesowała polityka, historia, ideologia. (...) Język naszych debat był krytyczny wobec rzeczywistości, ale odwoływał się do ideologii socjalistycznej czy nawet komunistycznej, do symboliki i systemu wartości rewolucyjnej lewicy. To przyciągało specyficzny typ ludzi, który wyrastał w komunistycznym środowisku”.

Dzieci polityków razem z dziećmi urzędników i dziennikarzy szukały recepty na uczynienie Polski lepszą. Nieprzypadkowo większość członków Klubu Poszukiwaczy Sprzeczności urodziła się w tym samym 1946 r. „Myśmy byli pierwszym pokoleniem PRL – tłumaczył Seweryn Blumsztajn. – Pokoleniem pierwszego roku po wojnie – to budowało coś specyficznego. Dawało nam to poczucie bezpieczeństwa i sprawiało, że utożsamialiśmy się z tym państwem – ono było nasze, bo w nim wyrastaliśmy, a dojrzewaliśmy po październiku, gdy to państwo było już nieporównanie mniej represyjne”.

Młodzi nie nosili w sobie pamięci o stalinowskim terrorze: nie znali strachu, że można wyjść z domu i już nie wrócić. Stąd przekonanie, że władza – nawet otwarcie krytykowana – nie skrzywdzi ich. Dopiero z czasem nauczyli się konspirować, gubić esbeckie ogony, odmawiać zeznań w śledztwie.

Po roku oba kluby – zarówno Michnika, jak i Kuronia oraz Modzelewskiego – znalazły się pod baczną obserwacją SB. Alarmistyczne raporty, przedstawiające dyskusje jako zalążek antypaństwowego spisku, trafiały na najważniejsze biurka w KC PZPR. Jesienią 1963 r. Komitet Warszawski zakazał spotkań Politycznego Klubu Dyskusyjnego, pół roku wcześniej ten sam los spotkał Klub Poszukiwaczy Sprzeczności.

Rocznik 1946 na studiach. Komandosi. W październiku 1963 r. rocznik 1946 rozpoczął studia. Dawni poszukiwacze sprzeczności wybierali różne kierunki – historię, socjologię, filozofię, ekonomię, ale też matematykę i fizykę – jednak ich przyjaźnie przetrwały. Przetrwała również chęć wspólnego działania. „Weszliśmy na Uniwersytet [Warszawski] napaleni. Chcieliśmy coś robić. Dość ostro opozycyjni...” – mówił Blumsztajn dwadzieścia lat później.

Być może wtedy właśnie do środowiska przylgnęła nazwa komandosi – nikt właściwie nie wie, przez kogo wymyślona. Wielu kontestatorów zapisało się do ZMS, później wszyscy przychodzili na spotkania Studenckich Ośrodków Dyskusyjnych, działających pod egidą tej organizacji. Chodziło o to, żeby skierować dyskusję na tory polityczne, wykorzystać zebranie do legalnego wyrażenia swojej opinii. „Ludzie przychodzili jak komandosi zrzucani ze spadochronów i wygłaszali różne obrazoburcze teksty, zgłaszali propozycje uchwał” – wspominał Mirosław Sawicki.

„Byliśmy dziećmi Października” – niezależnie od siebie Blumsztajn i Lityński używają tego samego zwrotu. Rok 1956 stanowił dla ich środowiska symbol socjalizmu takiego, jakim być powinien – wolnego od terroru, szanującego wolność jednostki. Bliska im była wizja październikowych rewolucjonistów, by partyjną biurokrację zastąpić siecią samorządów.

Krąg znajomych z okresu licealnego poszerzał się o nowe postacie. „Ludzi, którzy podobnie myśleli, się wyłapywało” – wyjaśnia Lityński. W ten sposób do grona kontestatorów dołączyła grupa młodzieży spoza Warszawy, mieszkająca w akademiku przy ul. Kickiego, wśród nich m.in. studenci filozofii Józef Dajczgewand, Irena Lasota i Teresa Bogucka. Wielu z nich ze znajomymi Michnika miało już wspólny rys w biografii – służbę w walterowcach.

Na terenie akademika działała też grupa zwana wietnamską, której nieformalnym liderem był Henryk Szlajfer. Młodzi starali się naśladować antywojenne protesty młodzieży na Zachodzie. Urządzali manifestacje przed ambasadą amerykańską, wznosili okrzyki podczas pochodów pierwszomajowych, pisali petycje do władz, żądające zwiększenia pomocy dla „walczącego Wietnamu”. Chociaż inicjatywa pozornie współgrała z oficjalną propagandą, budziła duży niepokój wśród władz partyjnych jako zbyt spontaniczna i nieokiełznana.

Wbrew obrazowi, jaki tworzyli w swoich raportach funkcjonariusze SB, komandosi nie byli jednolitą organizacją, z wyraźną hierarchią i członkostwem. O atrakcyjności środowiska decydowały nie tylko racje ideowe. Komandosi imponowali rówieśnikom odwagą, poczuciem humoru, elokwencją. Flirty i miłości przyciągały do grupy nowych ludzi, którzy pod wpływem otoczenia zaczynali kształtować swój światopogląd.

Na pewno nie wszyscy studenci darzyli kontestatorów sympatią. Ich pewność siebie, powodzenie u płci przeciwnej nieraz budziły zawiść. Zwłaszcza krąg Michnika uważano za wyobcowanych zarozumialców, którym łatwo bujać w obłokach i popisywać się na zebraniach, bo rodzice zapewniają im dostatnie życie i protekcję w razie kłopotów. Kilka lat później SB będzie umiejętnie wygrywać te antagonizmy.

Dziesięciolecie Października. Najważniejszymi autorytetami dla kręgu Michnika, Dajczgewanda i Szlajfera byli Kuroń i Modzelewski. Gdy w 1965 r. zostali aresztowani za nielegalny kolportaż „Listu otwartego do partii”, komandosi – chociaż w większości nie utożsamiali się z radykalnie lewicową wymową dokumentu – uznali, że pomoc przyjaciołom uwięzionym za poglądy jest ich obowiązkiem. Studenci zainicjowali wiele akcji w obronie Kuronia i Modzelewskiego, m.in. zbiórkę pieniędzy dla rodzin, a także manifestację na korytarzu sądowym podczas procesu, połączoną z odśpiewaniem „Międzynarodówki”.

Tymczasem zbliżała się dziesiąta rocznica objęcia władzy przez Władysława Gomułkę – dla większości kontestatorów data symboliczna i znacząca, wyznaczająca przełomowy moment tzw. październikowej odwilży. 21 października 1966 r. komandosi zorganizowali – pod auspicjami ZMS – spotkanie poświęcone bilansowi przemian politycznych po 1956 r. Odczyt Leszka Kołakowskiego, inaugurujący debatę, przyciągnął tłumy i stał się przyczyną politycznego skandalu. Znany wykładowca mówił rzeczy, których nikt nie odważył się dotąd wypowiedzieć publicznie: oskarżył rządzącą ekipę o zapędy dyktatorskie i nieudolność w kierowaniu gospodarką. Zarzucił też ekipie Gomułki powrót do stalinowskich metod sprawowania władzy: „Panuje dalej absurdalna doktryna, wedle której socjalizm z natury samej jest brakiem swobód politycznych, brakiem możliwości krytyki, brakiem udziału społeczeństwa w rządzeniu”.

Treść wykładu, a także burzliwa dyskusja, która po nim nastąpiła, nie uszły uwagi władz. Kołakowskiego, a także drugiego z prelegentów Krzysztofa Pomiana usunięto z PZPR. Represje miały spaść również na środowisko studenckie. KC domagał się, aby wszyscy komandosi zabierający głos podczas spotkania z Kołakowskim zostali relegowani lub otrzymali kary dyscyplinarne. Władze uniwersyteckie stawiły jednak nieoczekiwany i dość stanowczy opór tym żądaniom. Komisje dyscyplinarne wymierzały kary najniższe z możliwych. Udzielano upomnień rektorskich, których ani dziekani, ani studenci nie traktowali poważnie. W tej sytuacji postępowania dyscyplinarne raczej wzmocniły, niż przytłumiły nastroje opozycyjne – pod petycją w obronie Michnika (któremu początkowo groziła najpoważniejsza kara) zebrano blisko 1500 popisów, zarówno studentów, jak i młodszych pracowników naukowych.

Rok akademicki 1967/68. Na tle kraju, pogrążonego w gomułkowskiej szarzyźnie, Uniwersytet Warszawski pozostawał enklawą swobód intelektualnych. Ten stan rzeczy coraz bardziej drażnił władze, a zwłaszcza funkcjonariuszy SB i działaczy Komitetu Warszawskiego PZPR. Uważali, że kluby dyskusyjne to przykrywka dla szpiegów i wywrotowców, więc nieposłusznym studentom trzeba dać nauczkę raz na zawsze. Na razie gromadzili donosy i raporty, jednak ich czas miał wkrótce nadejść.

„Rok akademicki 1967/1968 rozpoczynał się w atmosferze dyskusji. Studenci i asystenci Uniwersytetu Warszawskiego spotykali się i rozmawiali o sprawach teoretycznych i o aktualnej sytuacji” – napisał związany ze środowiskiem komandosów Jakub Karpiński. Dyskusje polityczne przeniesiono na grunt prywatny i zamiast w salach uniwersyteckich spotykano się w mieszkaniach (być może obawiano się narastającej inwigilacji ze strony SB). Inicjatorami nowej formy działania byli Michnik, student socjologii Jan Gross i doktorant na Wydziale Polonistyki Andrzej Mencwel. W zebraniach tych – często połączonych z obchodami urodzin lub imienin – brali udział Modzelewski i Kuroń, od połowy 1967 r. znajdujący się już na wolności, a także grupa młodych wykładowców: socjologowie Aleksander Smolar, Jadwiga Staniszkis, Jakub Karpiński, Marcin Król, historycy Jan Kofman i Robert Mroziewicz. Większość już wcześniej znała się z komandosami i wspierała ich podczas postępowań dyscyplinarnych.

Polityczne „Dziady”. Okazją do zademonstrowania buntowniczej postawy stał się dla młodych skandal wokół inscenizacji „Dziadów” Adama Mickiewicza. Sztuka, wyreżyserowana przez Kazimierza Dejmka i wystawiona na deskach Teatru Narodowego, miała być częścią obchodów 50. rocznicy rewolucji październikowej (bolszewickiej) i początkowo nic nie wskazywało, że może zostać potraktowana jako symbol sprzeciwu wobec polityki partii. Jednak premiera, zaplanowana na 25 listopada, zbiegła się z wybuchem protestów studenckich w Pradze. Być może to właśnie wydarzenia w Czechosłowacji zrewoltowały nastroje i sprawiły, że publiczność stała się szczególnie wyczulona na warstwę polityczną spektaklu. Kolejnym przedstawieniom towarzyszyły coraz gorętsze reakcje widowni – przeciągłe, burzliwe oklaski zrywały się zwłaszcza po aktorskich kwestiach oskarżających carską dyktaturę.

Władze patrzyły na te manifestacje z coraz większym gniewem i zaniepokojeniem. W połowie stycznia 1968 r. Dejmkowi zakomunikowano ostateczną decyzję KC: do końca miesiąca „Dziady” zagrane zostaną jeszcze tylko dwa razy, po czym schodzą z afisza. Młodzież z kręgu komandosów wraz z grupą studentów Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej postanowiła zorganizować demonstrację na ostatnim spektaklu, 30 stycznia 1968 r. Podczas przedstawienia na widowni panowała atmosfera rewolucyjna, skandowano wymyślone przez Modzelewskiego hasło „Niepodległość bez cenzury”. Następnie dwustuosobowy pochód ruszył spod teatru w stronę pomnika Mickiewicza. Demonstranci złożyli kwiaty pod monumentem, na żelaznym ogrodzeniu zawieszono transparent z żądaniem dalszych przedstawień. W chwilę później do akcji przystąpiła milicja. Zatrzymano kilkadziesiąt osób, spośród których dziewięć stanęło przed kolegium. Chociaż ciężar postawionych zarzutów był niewielki – „zakłócanie porządku publicznego” – kilkutysięczne grzywny stanowiły dotkliwą karę.

W następnych dniach na terenie UW, a także innych stołecznych uczelni komandosi (których grono rozrastało się w coraz szybszym tempie) rozpoczęli zbieranie podpisów pod petycją do Sejmu w sprawie przywrócenia „Dziadów” – łącznie uzyskano poparcie blisko 3 tys. studentów. Zbierano także datki na opłacenie grzywny uczestników styczniowej manifestacji. Akcje wzorowane na warszawskiej podejmowano również w innych ośrodkach akademickich, m.in. we Wrocławiu i Krakowie.

W obronie Michnika, Szlajfera i swobód demokratycznych. Tym razem miarka się przebrała. Władze zdecydowały się raz na zawsze ukrócić buntownicze zapędy młodzieży. Postanowiono dla przykładu ukarać relegowaniem z uczelni Michnika i Szlajfera, jako pretekst wykorzystując wcześniejsze spotkanie obu studentów z zachodnim korespondentem. Decyzję podjęto bezprawnie: na szczeblu ministerstwa, z ominięciem uniwersyteckiej Komisji Dyscyplinarnej.

Dla komandosów stało się oczywiste, że muszą wystąpić w obronie kolegów. Zdawano sobie sprawę, że nowa polityka władz oznacza rychłą likwidację jakichkolwiek swobód na uniwersytecie. 3 marca kontestatorzy spotkali się na urodzinach Kuronia, gdzie po długiej dyskusji ustalono, że wobec skali represji konieczne jest zorganizowanie manifestacji na uniwersytecie. Następnego dnia zaczęto rozklejać na terenie warszawskich uczelni obwieszczenia: „Wiec w obronie swobód demokratycznych. Piątek godz. 12. Dziedziniec UW. Precz z represjami! Autonomia Uniwersytetu zagrożona!”. Noc z 7 na 8 marca większość komandosów starała się spędzić poza domem lub ukryć się w akademikach. Teresa Bogucka i Irena Lasota od rana schowały się w budynku Instytutu Historycznego. O świcie zaczęły się już zresztą pierwsze zatrzymania: SB zabrała z domów Blumsztajna, Szlajfera, Lityńskiego, w ciągu nadchodzącej doby aresztowani zostali także Kuroń, Modzelewski i Michnik. Wkrótce niemal wszyscy komandosi znaleźli się w więzieniu.

Brutalna pacyfikacja wiecu 8 marca. 8 marca w południe na placu przed Biblioteką Uniwersytecką pojawili się nie tylko kontestatorzy, ale też studenci zaintrygowani ulotkami z poprzednich dni. Osoby śpieszące na zajęcia zatrzymywały się, widząc zbiegowisko. Niektórzy przyłączali się do wiecu, inni stawali w pewnej odległości, wybierając rolę obserwatorów. Tłum na początku liczył ok. 500 osób, by po gorących wydarzeniach następnych godzin urosnąć do kilku tysięcy.

O dwunastej Lasota odczytała zgromadzonym projekt rezolucji, w której domagano się przywrócenia Michnikowi i Szlajferowi praw studenta, a także umorzenia postępowania dyscyplinarnego wobec innych protestujących. Postulaty przyjęto oklaskami. Odśpiewano hymn narodowy i zebranie zdawało się mieć ku końcowi.

Wtedy otworzyła się główna brama i od strony Krakowskiego Przedmieścia zaczęły wjeżdżać autobusy wypełnione mężczyznami w średnim wieku. Był to – jak głosiła później propaganda – „aktyw robotniczy”. Dziwaczna bojówka miała imitować głos oburzonego społeczeństwa – oto zdrowy trzon narodu przybył ukrócić inteligenckie fanaberie. Mężczyźni byli agresywni i – jak twierdzili świadkowie – podpici. Otoczyli uczestników wiecu szpalerem i zaczęli wyciągać z tłumu pojedynczych studentów, którym odbierali dokumenty i zamykali w autokarach. Rozpoczęła się szarpanina.

Po dwóch godzinach nastąpił atak milicji. Kompania ZOMO wkroczyła od strony Krakowskiego Przedmieścia, a grupa ORMO – cywili z biało-czerwonymi opaskami na rękawach – natarła od strony ul. Oboźnej. Studenci znaleźli się w potrzasku. Wyjątkowo groźną bronią okazały się krótkie pałki używane przez bojówkarzy – pocięte na kawałki kable średniego napięcia, które z czasem wyginały się od bicia. A bito wyjątkowo mocno, z furią, chociaż studenci nie stawiali oporu. Świadkowie zapamiętali, że dojrzali mężczyźni o nalanych twarzach ze szczególnym upodobaniem atakowali studentki. Wielokrotnie widziano też, jak grupy milicjantów otaczają pojedynczych manifestantów i zasypują gradem ciosów, aż ofiara pada skulona na ziemię.

Miesiąc szybkiego dojrzewania. To było przełomowe doświadczenie dla młodych inteligentów – obywateli PRL u progu dorosłego życia. Ogromna większość dorastała w przekonaniu, że ustrój, chociaż dalece niedoskonały, w ogólnym rachunku jest racjonalny i sprawiedliwy. To złudzenie miało runąć w jednej chwili, a komunistyczne państwo będzie odtąd kojarzyć się młodym z przemocą i kłamstwem. Wydarzenia 8 marca uderzyły w fundament ich wyobrażeń o świecie – w którym zamierzali robić kariery, realizować pasje, zakładać rodziny, wychowywać dzieci i cieszyć się życiem. „Ludzie bardzo szybko dojrzewali – napisał u schyłku lat 80. jeden z komandosów Aleksander Perski. – Nagle nabierali pewności, że istnieje ogromna sprzeczność pomiędzy tym, co chcieli robić w swoim życiu, w swojej nauce czy późniejszej pracy, a tym, co wolno i na co im się będzie pozwalało. Ja to już wtedy w zasadzie wiedziałem. To przecież był powód, dla którego zaangażowałem się politycznie, ale przypuszczam, że duża grupa ludzi wtedy właśnie na własnej skórze odczuła, z czym ma do czynienia. Przecież żyli niby normalnie, studiowali i naraz okazało się, że to wszystko tak łatwo się wali ”.

Brutalna napaść sprawiła, że ideały wąskiego kręgu komandosów stały się naraz wspólną sprawą społeczności akademickiej. Opowieści o spacyfikowaniu wiecu w ciągu najbliższych godzin obiegły cały kraj, wzniecając protesty i manifestacje. Milczały za to oficjalne media. Nazajutrz tylko dwie gazety w krótkich, niepodpisanych notkach doniosły o ataku milicji na studentów i manifestacjach. (Komunikat o zajściach w Warszawie nadało też w sobotę rano Polskie Radio). Przedstawiona informacja była tendencyjna, a protestującą młodzież nazwano „elementem chuligańskim”. W odpowiedzi już od rana na ulicach Warszawy zaczęli gromadzić się studenci. Skandowano „Cała Polska czeka na swego Dubčeka”. W południe słuchacze politechniki uchwalili rezolucję, w której protestowali m.in. „przeciwko stalinowskim metodom traktowania studentów”. Wznoszono okrzyki „Prasa kłamie”, darto i palono gazety.

Fale buntu. Manifestacje ze wzmożoną siłą wybuchły w poniedziałek 11 marca. W czasie gdy w Adutorium Maximum odbywał się wiec zapowiedziany podczas piątkowej manifestacji, przed bramą uniwersytetu gromadził się tłum młodzieży. Po południu dołączyli do nich studenci opuszczający uczelnię po uchwaleniu kolejnej w tych dniach rezolucji. Gęstniejący tłum ruszył Krakowskim Przedmieściem w stronę Świętokrzyskiej. Skandowano: „Prasa kłamie”, „Wolność”, „Demokracja”, „Warszawa z nami”, „Robotnicy z nami”. Pochód dotarł aż do skrzyżowania z Alejami Jerozolimskimi, pod gmach KC. Dopiero tam skoncentrowanym siłom ZOMO udało się zatrzymać i rozproszyć manifestację. Milicja polewała demonstrantów z armatek wodnych (przy temperaturze bliskiej zeru), a cały rejon walk spowił gęsty dym gazów łzawiących.

Tymczasem bunt rozlewał się na cały kraj. Ważnym nośnikiem protestu okazały się prywatne listy. Korespondencję z opisami piątkowej pacyfikacji na UW pokazywano w kręgach znajomych. Już 9 marca na falach Radia Wolna Europa pojawiły się relacje z zamieszek na stołecznych ulicach. Napływ wiadomości ze źródeł nieoficjalnych w zestawieniu z milczeniem lub kłamstwami prasy dawały efekt piorunujący.

Mechanizm protestu. Mechanizm narodzin lokalnego ruchu studenckiego plastycznie ukazuje przykład krakowski. Już w niedzielę rano, 10 marca, w Domu Studenckim Żaczek zawisły plakaty z poparciem dla protestujących studentów Warszawy. Potem w budynkach Uniwersytetu Jagiellońskiego pojawiły się ulotki wzywające do przybycia na wiec w poniedziałek o godz. 12 na Rynku Głównym. Początkowo na miejsce przybyło nie więcej niż 500 studentów; większość uczestników stanowili stojący w pewnej odległości gapie. Z czasem tłum zaczął gęstnieć: zgromadzeni przysuwali się, chcąc słyszeć przemówienia studentów wzywające do solidarności z młodzieżą UW, mówiące o wolności słowa, autonomii uniwersytetów i potrzebie demokratyzowania ustroju.

Przebieg manifestacji był całkowicie żywiołowy – każdy, kto chciał, mógł zabrać głos. W pewnym momencie do zebranych przemówił przewodniczący Rady Okręgowej Zrzeszenia Studentów Polskich, któremu mimo gwizdów i protestów udało się skłonić uczestników, by przenieśli zgromadzenie do budynków uniwersyteckich. Blisko tysiącosobowy tłum po odśpiewaniu hymnu ruszył w stronę Collegium Novum. Tam odbyło się spotkanie z rektorem Mieczysławem Klimaszewskim. Starał się on studzić nastroje i początkowo jego słowa spotykały się z życzliwym przyjęciem, sytuacja zmieniła się jednak gwałtownie, gdy rektor zaczął usprawiedliwiać działania władz. Sala gwizdała, rozległy się okrzyki: „Bzdura”.

Ktoś odczytał rzekomy list studentów warszawskich do studentów całej Polski, zawierający żądanie likwidacji ZMS jako organizacji, która „zdradziła studentów”. Ktoś inny domagał się natychmiastowej likwidacji tzw. Małego Kodeksu Karnego. Zabierający głos automatycznie stawali się reprezentantami społeczności studenckiej, ruch nie przyoblekł się jeszcze w formalne kształty. Propozycje i hasła przyjmowano oklaskami lub odrzucano, gwiżdżąc. Kolejni mówcy żądali proklamowania strajku okupacyjnego, co spotkało się z oporem części zgromadzonych, przychylających się do zdania, że należy zaczekać, aż protest ogarnie wszystkie uczelnie Krakowa.

Ostatecznie po długich debatach zdecydowano się ograniczyć do uchwalenia rezolucji. Dokument powtarzał hasła rzucone podczas wiecu na Rynku, został jednak wzbogacony o katalog najważniejszych postulatów rodzącego się ruchu studenckiego: „Potępiamy tendencyjność prasy, a szczególnie »Życia Warszawy« i jednocześnie żądamy podania całości dzisiejszych wydarzeń oraz deklaracji w prasie w niewypaczonej formie. Żądamy przestrzegania Konstytucji PRL. Żądamy uwolnienia aresztowanych pracowników nauki i studentów oraz przywrócenia im praw studenckich. Żądamy otwartego informowania o wszystkich sprawach publicznych, które przecież bezpośrednio nas dotyczą. Żądamy powołana specjalnej komisji, w celu zbadania faktów i podania ich do publicznej wiadomości. Żądamy zagwarantowania autonomii wyższych uczelni w Polsce. Żądamy od prasy, radia i telewizji opublikowania niniejszej rezolucji w ciągu 48 godzin”.

Studenckie komitety. Mechanizm buntu powtarzał się we wszystkich ośrodkach akademickich. W początkowym stadium protestu działacze oficjalnych organizacji młodzieżowych próbowali przejąć kontrolę nad spontanicznymi reakcjami studenckimi. Osiągnęli połowiczny sukces: zgromadzeni nie pozwalali, by mówiono za nich, godzili się za to przenieść wiec do sal uniwersyteckich. Taki przebieg wypadków był po myśli zarówno władz uczelni, jak i lokalnych instancji partyjnych. Studenci nie zostaną pobici przez milicję (czego pragnęli uniknąć profesorowie), a w mieście nie wybuchną zamieszki, do których mogliby dołączyć mieszkańcy lub – czego najbardziej obawiali się sekretarze Komitetów Wojewódzkich – pracownicy wielkich zakładów. Jednak w aulach akademickich żywiołowy wiec, ów amalgamat kontestatorów i widzów, krzepł.

Pojawiały się zalążki organizacji, a w następstwie – próby wyartykułowania postulatów politycznych. Pierwszym etapem było wyłonienie przywódców. Manifestanci wybierali swoich reprezentantów przez aklamację. W gorącej, rewolucyjnej atmosferze wiecu wystarczył impuls – ktoś wskazał kandydata, kilka osób wyraziło głośno aprobatę, tłum podchwytywał. Najwyżej cenioną kompetencją była umiejętność publicznego zabrania głosu, zwłaszcza jeśli wypowiadało się myśl podzielaną przez większość zgromadzonych – np. atakując przedstawicieli władzy.

Kolejnym etapem, po przekształceniu spontanicznych zgromadzeń w uniwersyteckie wiece, były wybory komitetów studenckich. Ciała te pełniły zarówno role prezydium wieców, jak też kolegialnego kierownictwa strajków. Zasiadali w nich reprezentanci studentów i wykładowcy. W historii Marca ’68 na szczególne podkreślenie zasługuje postawa rektora Uniwersytetu Wrocławskiego prof. Alfreda Jahna. Jako jedyny zwierzchnik szkoły wyższej opowiedział się wówczas po stronie studentów, co przypłacił później utratą stanowiska. Nawet jeśli jednak władze uczelni były wrogo nastawione do protestujących (jak np. na UW), profesorowie i adiunkci z reguły solidaryzowali się ze studentami. Wielu z nich podejmowało dialog z reprezentantami strajkujących w nadziei, że uda się zmitygować ich żądania i nadać uchwalanym rezolucjom brzmienie akceptowalne (jak przypuszczano) dla partii. Wśród kadry dydaktycznej żywy był lęk przed cofnięciem swobód akademickich, wywalczonych w Październiku ’56.

W niektórych miastach dochodziło do zawiązywania się reprezentacji na poziomie ponaduczelnianym. Np. we Wrocławiu 14 marca utworzono Komisję Organizacyjną Wieców Uczelni, ciało odpowiedzialne za zredagowanie wspólnej rezolucji wszystkich studentów miasta.

W końcowej fazie strajków pojawiły się próby powołania ogólnopolskiego komitetu studenckiego. Zamiar taki – oceniany przez rządzących jako realne zagrożenie dla stabilności ustroju – został udaremniony przez SB. „25 marca br. odbyło się we Wrocławiu nielegalne spotkanie tzw. przedstawicieli następujących ośrodków akademickich w kraju: wrocławskiego, warszawskiego, lubelskiego, łódzkiego, gliwickiego, krakowskiego, poznańskiego, szczecińskiego, toruńskiego – czytamy w Biuletynie Dziennym MSW. – Spotkanie przygotowała grupa wrocławska, która, dysponując 10 tys. zł, zabezpieczyła delegatom utrzymanie i zwrot kosztów podróży. Uczestnicy spotkania składali informacje o aktualnej sytuacji wśród studentów w reprezentowanych przez siebie ośrodkach akademickich. Dyskutowano na temat perspektyw »ruchu studenckiego« oraz konieczności ujednolicenia kierunków działania. Eksponowano przede wszystkim potrzebę rozpoznawania komitetów wojewódzkich partii w celu ustalenia możliwości zdobycia poparcia działaczy i pracowników tych instancji pozytywnie ustosunkowanych do opozycyjnej działalności środowisk studenckich”.

Język kontestacji. Studencki protest w ciągu trzech tygodni marca przeszedł ewolucję nie tylko pod względem organizacji, ale i w zakresie języka. Pierwsze rezolucje stanowiły w istocie zlepek haseł z demonstracji: żądano ukarania winnych, pisania prawdy w gazetach, przestrzegania konstytucji. Jednocześnie dokumenty studenckiego protestu były pisane językiem współgrającym z oficjalną propagandą. Po części było to działanie z premedytacją, mające przekonać partię o czystych intencjach studenckiego ruchu, ale odzwierciedlało także stan świadomości młodych ludzi. Innego języka po prostu nie znali. Np. rezolucja wrocławskiej Komisji Organizacyjnej Wieców Uczelni zaczynała się następującą frazą: „My córki, synowie robotników, chłopów i inteligencji pracującej, studenci Wyższych Uczelni m. Wrocławia, odzyskanego dla macierzy po latach niewoli i germanizacji – zdecydowanie i świadomie stojący na pozycjach socjalizmu, powodowani głęboką troską o dobro Państwa i Narodu występujemy z niniejszym programem”.

Studencki język zaczął dojrzewać dopiero u schyłku protestów. Uchwalona 28 marca na UW Deklaracja Ruchu Studenckiego była już zarysem spójnego programu reform politycznych, z podziałem na rozdziały: „Polityka ekonomiczna”, „Organizacja społeczna i informacja”, „Prawo i praworządność”. Domagano się m.in. „utworzenia legalnej organizacji młodzieżowej”, „zniesienia cenzury”, a także „powołania Trybunału Konstytucyjnego, kontrolującego zgodność rozporządzeń i szczegółowych aktów władzy z Konstytucją i obowiązującymi ustawami”. Były to już postulaty jawnie antysystemowe, kwestionujące uprzywilejowaną pozycję PZPR i pośrednio żądające zalegalizowania opozycji politycznej.

Uczestnicy i sympatycy. Udział w strajku był wielkim przeżyciem i ważną lekcją również dla szeregowych studentów. Wielu zapamiętało te dni jako najpiękniejsze chwile w życiu. „Na mieście było ponuro, wszędzie patrole milicyjne, zapach gazu łzawiącego... – czytamy w anonimowej relacji z Warszawy spisanej w 1988 r. – Wszedłem na teren Uniwersytetu, a tu panowała zupełnie inna atmosfera. Atmosfera święta. Pito nawet alkohol, co zresztą było zabronione, grano na gitarach, śpiewano, trwały długie nocne rozmowy. To było wspaniałe przeżycie. Niezwykle głębokie doznanie, które już nigdy się nie powtórzyło. Mieliśmy poczucie, że jesteśmy silni, fajni, uczciwi, że chcemy, żeby było dobrze i pięknie”.

Wokół strajkujących, oflagowanych i oplakatowanych uczelni gromadzili się mieszkańcy miast. Panowała atmosfera solidarności ze studentami. „Na Politechnice na górze napis: »Strajk okupacyjny« – zanotował teatrolog Zbigniew Raszewski 22 marca. – Po lewej syrena i wezwanie »Warszawo, prosimy Cię o poparcie«. Po prawej »Robotnicy, wasza sprawa jest naszą«. (...) Tłum duży, podaje studentom żywność, papierosy, kwiaty. Wszystko to od razu w prowizorycznych windach jedzie na górę. Publiczność rozmaita: od robotników do eleganckich pań i panów. Prości ludzie podchodzą ze swymi podarunkami do sztachet, wołając »Trzymajcie, chłopaki«. Damy z kwiatami »Panowie, proszę«. Na kwiaty studenci klaszczą. Od czasu do czasu skandują »Warszawa z nami«. Wówczas publiczność klaszcze. Jakaś zażywna niewiasta podaje ponad sztachetami wielki sagan z dymiącą zupą. Na to wszyscy klaszczą. Co chwila straż studencka podaje przez sztachety ulotki odbite na kserografie: informacje, wezwania do poparcia, kopie rezolucji. Publiczność rozchwytuje te karteczki, czyta w małych gromadach, chowa do kieszeni”.

Protestujący studenci podejmowali wiele wysiłków, by pozyskać załogi fabryk. Hasła „Robotnicy z nami” wybrzmiewały na niejednym wiecu i manifestacji. Chociaż sporo młodych robotników przyłączało się do ulicznych manifestacji, żadna fabryka nie ogłosiła solidarnościowego strajku, a delegacji studenckich nie wpuszczano do zakładów pracy.

Zimny prysznic Gomułki. Apogeum wystąpień akademickich przypadło na pierwsze dwa tygodnie po piątkowym wiecu na UW. Największymi i najbardziej znaczącymi protestami były strajk okupacyjny na uczelniach wrocławskich (14–16 marca), bojkot zajęć na uczelniach Krakowa, połączony z okupacją akademików (14–20 marca), strajk w Studium Pedagogicznym w Opolu (18 marca), wreszcie strajki okupacyjne na Politechnice Warszawskiej i UW (21–23 marca). W tym czasie we wszystkich miastach akademickich miały też miejsce wiece i pochody studenckie, brutalnie rozbijane przez ZOMO – do najgwałtowniejszych starć doszło w Krakowie, Poznaniu, Łodzi, Gdańsku, Katowicach, Wrocławiu. Tysiące osób zatrzymano, setki znalazły się w areszcie.

Transmitowane w całym kraju przemówienie I sekretarza KC PZPR Władysława Gomułki z 19 marca zadziałało jak zimny prysznic i pozbawiło młodzież złudzeń co do rzeczywistych intencji kierownictwa partii oraz zburzyło wiarę w możliwość wynegocjowania demokratycznych reform. Ostatnia dekada marca to etap wygasania protestów i zamierania ruchu studenckiego, chociaż do pojedynczych wystąpień i manifestacji dochodziło jeszcze w kwietniu i na początku maja.

Opowieści o nadziei i rozczarowaniu. Większość studenckich wspomnień z Marca to opowieści o wielkiej nadziei i wielkim rozczarowaniu, w których pobrzmiewają insurekcyjne mity. Marzenie o sojuszu studentów z robotnikami jest inspirowane bez wątpienia pamięcią Października, ale w dalszym planie widzimy topos powstania styczniowego: sen o wspólnym zrywie szlachty i chłopów przeciwko zaborcom. Protestujący mieli świadomość, że bunt uniwersytetów nie ma szans, jeśli nie dołączą do niego fabryki. I jednocześnie czuli, że przegrywają z partią walkę o robotnicze poparcie. Kiedy się okazało, że z fabryk nie nadchodzi odsiecz, do studentów dotarła świadomość klęski. Entuzjazm zamienił się w rozgoryczenie. To doświadczenie zaciążyło na późniejszej strategii opozycji – zarówno powstanie Komitetu Obrony Robotników, jak i udział marcowych kontestatorów w rewolucji Solidarności był formą wyciągnięcia wniosków z 1968 r.

Marcowy bunt był w równym stopniu intensywny, co krótkotrwały. Uczestników czekała teraz ciężka próba: setki osób zostało zatrzymanych, dziesiątki otrzymały sankcje prokuratorskie. Tysiące słuchaczy skreślono z list studentów, wielu otrzymało zakaz powrotu na studia i zostało objętych karnym poborem do wojska. Najsurowiej władze potraktowały inicjatorów całej rewolty – środowisko komandosów. Między listopadem 1968 a kwietniem 1969 r. na podstawie przepisów Małego Kodeksu Karnego (głównie artykułu o „udziale w tajnym związku”) na więzienie skazano czternaście osób, wyroki wahały się od półtora do trzech i pół roku.

Pokolenie ’68. Udział w protestach 1968 r. uformował pewne pokolenie. Dziesiątki tysięcy studentów skandowało antyrządowe hasła, uciekało przed milicją, uczyło się wybierać swoich przedstawicieli, formułować żądania i budować polityczne programy. Wspólnie przeżywane emocje – oburzenie, nadzieja, euforia, strach – stały się doświadczeniem formacyjnym, determinującym podobieństwo politycznych wyborów w przyszłości. Podczas uniwersyteckich wieców i w obliczu policyjnych represji kształtowała się młoda polska inteligencja, dla której Marzec był nauką polityki i demokracji.

Rok 1968 miał dla historii Polski konsekwencje trudne do przecenienia. „Inteligencja bardziej wierzy słowu niż pracujący fizycznie, więc boleśniej odczuwa zdradę słowa – pisał socjolog Jacek Kurczewski. – Z tego zawodu wyrosło pokolenie dysydentów, konspiratorów i buntowników choćby potencjalnych. Ziarno Marca wschodzi przecież i w Sierpniu”. Uniwersyteckie wiece i rezolucje z 1968 r. stały się zaczynem zorganizowanej opozycji późniejszych dekad.

Tekst ukazał się w nowym Pomocniku Historycznym „Rewolta 1968”, dostępnym od 28 lutego w kioskach i w internetowym sklepie POLITYKI.

Pomocnik Historyczny „Rewolta 1968” (100128) z dnia 26.02.2018; Polski Marzec; s. 132
Oryginalny tytuł tekstu: "Bunt studentów"
Reklama
Reklama