Odpowiedź jest prosta – tak, była potrzebna. Jednakże jest to prawdziwe tylko wtedy, gdy zmienimy powszechne nad Wisłą postrzeganie tej bitwy. Najczęściej spogląda się na Monte Cassino wyłącznie jako na uderzenia dowodzonego przez gen. Władysława Andersa 2. Korpusu Polskiego, który w składzie brytyjskiej 8. Armii uczestniczył w kampanii włoskiej. Krwawo odparty szturm 12 maja 1944 r. i drugie uderzenie 16 i 17 maja nie doprowadziły do opanowania głównych celów – wierzchołków 593 i Colle St. Angelo. Trudno zatem dostrzec, według jakiej logiki ponad 900 poległych i kilka tysięcy rannych uznać można za potrzebne ofiary.
By zrozumieć cały sens działań w maju 1944 r. na froncie włoskim, należy spojrzeć szerzej. W odróżnieniu od pierwszych trzech ataków alianckich na niemiecką linię Gustawa (umocnienia obronne wzdłuż rzek: Garigliano, Rapido, Sangrona długości 130 km), rozpoczęta w maju ofensywa została zaplanowana jako jednoczesne uderzenie na szerokim froncie. 2. Korpus Polski nacierał na najsilniejsze pozycje niemieckie w górach. W dolinie Liri atakowali Brytyjczycy i Indusi. Dalej na południowy zachód, w górach Aurunci – Francuski Korpus Ekspedycyjny, w znacznej mierze złożony z arabskich mieszkańców Maroka, Algierii i Tunezji. Wreszcie nad brzegiem Morza Tyrreńskiego uderzali Amerykanie, kierując się ku zablokowanym na przyczółku pod Anzio swym pobratymcom. Była to wielka operacja, w której każdy element miał znaczenie. Poprzednie uderzenia, słabszymi siłami, Niemcy odpierali dzięki możliwości skoncentrowania sił obronnych. Teraz byli tej możliwości pozbawieni.
Działania wojenne planuje się tak, by nie dać nieprzyjacielowi szansy na zbyt szybkie przejrzenie własnych planów. Stąd też, jeśli tylko dostępne są wystarczające siły, uderza się w możliwie wielu miejscach, by jak najdłużej ukryć przed wrogiem miejsce decydującego natarcia.