Filtr nostalgii. W klubach politycznych, salonach i na nieogrzewanych poddaszach zamieszkiwanych przez wojennych i powojennych emigrantów, ale też w krajowych nocnych rodaków rozmowach niemal natychmiast po klęsce wrześniowej zaczął się kształtować nostalgiczny obraz społeczeństwa Polski Odrodzonej.
Jego centrum był stolik w Ziemiańskiej, przy którym rozprawiano o kulturze i polityce. Po zamknięciu kawiarni udawano się (wiadomo), najlepiej konno, do niedalekiej Adrii, gdzie w towarzystwie pięknych pań, książąt krwi, ministrów i prezesów spędzano czas do białego rana. Bohaterowie tych opowieści, nawet mocno podchmieleni, byli szarmanccy i rycerscy. Gdy trzeba, bronili honoru mundurów i dam w pojedynkach. Rano, dziarscy mimo kaca i ran odniesionych w starciach na pistolety lub szable, oddani ojczyźnie ministrowie, oficerowie, inżynierowie i dyrektorzy udawali się do pracy (polskim fiatem lub motocyklem sokół) wzmacniać złotówkę, budować Gdynię, Mościce, COP, projektować najlepsze na świecie rusznice przeciwpancerne i samoloty, łamać niemieckie szyfry wojskowe. Jeśli w związku ze służbą ojczyźnie któremuś zdarzyło się przez nieuwagę wziąć, co nie jego, lub uchybić godności urzędu – strzelał sobie w łeb...
Mitologizacją objęto nie tylko środowiska ziemiańsko-inteligenckie. Koleje i kolejarze byli najlepsi na świecie, zwłaszcza luxtorpeda. Przedwojenni fachowiec i robotnik znali się na tym, co robili. No i zarabiali tyle, że starczyło na godne życie. Nawet Żyd – kupiec i rzemieślnik, ale też często lekarz – był rzetelny i uczciwy. Gdyby tylko nie ci lichwiarze i kamienicznicy…
Przeciwstawiana codzienności emigracyjnego getta i szarości socjalistycznego realu Druga Rzeczpospolita ze wspomnień opanowała zbiorową świadomość Polaków tak bardzo, że po dziś dzień powiedzenie „jak przed wojną” oznacza dla wielu „tak, jak być powinno”.
Biedni na dorobku. Z perspektywy historyka społeczna wiedza o realnym społeczeństwie Drugiej Rzeczpospolitej jest nikła. Jednak nie chodzi o to, by złotą legendę zastąpić obrazem czarnym – jaki ostatnio szkicuje np. Marcin Piotrowski („Europe’s Growth Champion. Insights from the Economic Rise of Poland”, Oxford 2018), sytuujący Polskę międzywojenną wśród bananowych republik. Znacznie ważniejsze jest uważne pochylenie się nad tamtym światem, by zrozumieć go lepiej. W dużej mierze za sprawą doświadczeń ostatniego trzydziestolecia 1988–2018.
By rzetelnie ocenić dorobek międzywojennego dwudziestolecia, zacząć trzeba od sprawy podstawowej (i tu mają rację młodzi rewizjoniści mitów narodowych): u zarania niepodległości Polacy byli biednym społeczeństwem na dorobku. W spadku po systemie folwarczno-pańszczyźnianym i po katastrofie rozbiorowej odradzająca się Polska odziedziczyła bardzo niski standard życia i niewydolną, pełną anachronicznych elementów gospodarkę. W efekcie społeczeństwo musiało jednocześnie zmagać się z poważnym zapóźnieniem rozwojowym i odpowiadać na wyzwania XX-wiecznej ekonomii. Zdecydowana większość obywateli większość swojej życiowej aktywności musiała koncentrować na zaspokojeniu podstawowych potrzeb egzystencjalnych.
Społeczne doły. Ok. 20 mln z 35 mln obywateli II RP w przeddzień wybuchu II wojny światowej znajdowało się trwale w sytuacji materialnego niedostatku. Tyle bowiem liczył łącznie świat: (a) małorolnej i bezrolnej ludności wiejskiej (1/4 gospodarstw w Polsce miała mniej niż 2 ha, prawie 2/3 mniej niż 5 ha); (b) właścicieli pożal się Boże przedsiębiorstw (handlarzy obnośnych i obwoźnych, właścicieli jednoosobowych i jednochabetowych firm transportowych, rzemieślników wykonujących jedną parę butów na pół roku etc.); (c) najemnych pracowników zatrudnianych na podstawie umów sezonowych, robotników dorywczych oraz dniówkowych, służby domowej, bezpłatnych praktykantów i terminatorów; (d) bezrobotnych. W statystykach międzywojennych do tej ostatniej grupy zaliczano jedynie osoby poszukujące pracy poza rolnictwem – w końcu lat 30. było ich ok. 800 tys. Ale w tym samym czasie liczbę tzw. zbędnych w rolnictwie (a więc takich, którzy mogli z dnia na dzień opuścić gospodarstwa bez żadnej szkody dla ich funkcjonowania) szacowano na 3 mln osób (zaś maksymalne przeludnienie wsi na 8 mln).
Średnia dniówka dorosłego pracownika w rolnictwie oscylowała wokół 2 zł (kobiety 1 zł), a mogli oni liczyć na maksymalnie 120 dni roboczych w roku. Dawało to 240 (120) zł rocznie – kwotę wystarczającą zaledwie na elementarne zakupy żywnościowe i pojedyncze sztuki odzieży. Przy założeniu, że taka osoba nie musi płacić za dach nad głową. W mieście płace były wyższe, 4–8 zł za dniówkę dorosłego mężczyzny w zależności od pracy, ale też zdecydowanie wyższe były koszty utrzymania. I o pracę było o wiele trudniej. Prowadzące roboty publiczne magistraty określały np. limit dni, jakie mógł przepracować trwale bezrobotny. Przy zajęciach na okres dłuższy – stawka spadała. Ekspedientka w średnim mieście mogła liczyć na wynagrodzenie tygodniowe nieprzekraczające 10 zł.
Tymczasem na pokrycie kosztów mieszkaniowych trzeba było mieć minimum 10 zł miesięcznie (miejsce do spania przy rodzinie), a na zaspokojenie podstawowych potrzeb (jedzenie, odzież, środki higieny i zdrowia) przynajmniej 20 zł. Dane te dotyczą małych i średnich miast Polski wschodniej i centralnej. Dla mieszkańców większych miast koniecznie trzeba je podwoić. Jeżeli tylko osoba samotna chciała mieszkać samodzielnie, jej wydatki wzrastały przynajmniej dwu- (za klitkę), a raczej trzykrotnie (pokój). Rodzina obarczona dwójką dzieci wydawała przynajmniej dwa razy więcej niż osoba samotna – a więc minimum 60 zł miesięcznie (przy jednoizbowym locum). Wszystkie powyższe sumy nie obejmują świąt, wydatków na rozrywkę i kulturę, lekarza, nie mówiąc o jakichkolwiek inwestycjach materialnych czy w edukację dzieci. Koniecznie trzeba przy tym dodać, że niskie stawki za pracę nie wynikały ze szczególnego skąpstwa pracodawców, ale z tego, iż oni sami ledwo dawali sobie radę.
Górna strefa warstwy niższej. W tym kontekście łatwiej zrozumieć funkcjonujący w pamięci zbiorowej obraz żyjącego godziwie posterunkowego lub podoficera. Miesięczna pensja niższego funkcjonariusza publicznego (posterunkowy, kancelista najniższych grup, podoficer, nauczyciel) wynosiła bez dodatków rodzinnych od 100 zł (nauczyciel wiejski) do 200 zł (starszy sierżant). Byli oni przedstawicielami górnej strefy warstwy niższej. Składały się na nią: (a) związany z państwem proletariat umysłowy (wspomniani funkcjonariusze publiczni niższego szczebla); (b) właściciele drobnych firm produkcyjnych, usługowych, handlowych, niewielkich nieruchomości; (c) posiadacze gospodarstw rolnych na tyle dużych, by zapewnić podstawy egzystencji rodzinie; (d) wykwalifikowani, a przynajmniej posiadający stałą pracę fizyczni pracownicy najemni.
Do górnej strefy warstwy niższej można zaliczyć ok. 10 mln obywateli RP. Cieszyli się oni w miarę stabilnymi źródłami dochodów, wystarczających na zaspokojenie podstawowych potrzeb życiowych. Wspólną cechą tego świata było poczucie względnego bezpieczeństwa społecznego i materialnego oraz uzasadnione przekonanie, że „nie jest tak źle, a może będzie lepiej”. Jeśli nie nam, to naszym dzieciom, w których edukację często inwestujemy.
Warstwy zamożne. Dopiero pozostałe 5 mln obywateli II RP (a więc jakieś 15 proc. ogółu) można określać jako warstwy wyższe i średnie. Przy czym o środowisku prawdziwego bogactwa wedle standardów światowych w ogóle nie ma co mówić. Plutokracja była bardzo nieliczna – liczyła kilkaset rodzin niemających ze sobą nic wspólnego poza poziomem majątku i dochodów. Po części byli to przedstawiciele starej arystokracji (Radziwiłłowie), najwięksi finansiści i przedsiębiorcy (głównie żydowscy, ale też trochę Niemców i Polaków) oraz grupa menedżerów zarządzających największymi przedsiębiorstwami w imieniu państwa lub prywatnych właścicieli. Przy czym większość tych właścicieli nie mieszkała w Polsce i miała obywatelstwo najczęściej niemieckie lub francuskie.
Nieco liczniejsza, ale nieprzekraczająca 10 tys. rodzin, była grupa obywateli bardzo zamożnych. Przepustką do tego świata był kapitał lub zarobki wynoszące przynajmniej 5 tys. zł miesięcznie (skądinąd na standardy amerykańskie i europejskie równowartość 500 dol. to nie była suma zawrotna). Tu pojawiają się przedstawiciele elity władzy, wolnych zawodów (adwokaci, sławy lekarskie), środowisk twórczych (Jan Kiepura, Ignacy Paderewski).
Najliczniejsza była grupa ludzi z trzeciego poziomu piramidy zamożności, bez większych problemów realizujących ideał dostatniego życia (choć już bez ekstrawagancji). Rodzina zajmująca wygodne kilkupokojowe mieszkanie lub przyzwoity dom, opłacająca służbę, prowadząca umiarkowane życie towarzyskie i uczestnicząca w kulturze, odpoczywająca latem w kraju, a niekiedy za granicą, zaś w razie konieczności udająca się do znanego lekarza w prywatnej klinice, potrzebowała na prowincji przynajmniej 800 zł – w stolicy co najmniej 1500 zł miesięczne. Każda suma ponad ten poziom natychmiast znajdowała przeznaczenie – w postaci remontu, modnej sukni, dzieła sztuki, motocykla, samochodu, wymarzonej podróży do Włoch czy też zakupu resztówki majątku z malowniczym dworkiem.
Polska wyższa warstwa średnia to: (a) w 1/3 beneficjenci państwa – najwyższy szczebel urzędniczy administracji centralnej i terytorialnej do poziomu starosty włącznie, wyższe szarże wojska i policji (od pułkownika w górę); (b) w 1/3 świat wolnych zawodów, nauki i techniki oraz twórczości artystycznej; (c) w pozostałej 1/3 właściciele i kadra menedżerska przedsiębiorstw produkcyjnych i instytucji finansowych.
Trudno to określić jednoznacznie bez szczegółowych badań, ale można szacować, że łącznie trzy wymienione warstwy ludzi wolnych od trosk materialnych liczyły w Polsce Odrodzonej w przededniu wojny kilkadziesiąt, może 100 tys. rodzin. Maksymalnie 0,5 mln osób.
Stan średni. Rozpościerającą się poniżej właściwą warstwę średnią (ok. 4,5 mln osób) tworzyły rodziny różnych kategorii. Najbezpieczniej powiedzieć, że o przynależności do tego świata decydowała elastyczna kombinacja kryteriów kulturowych, majątkowych i dochodowych. Część dysponowała majątkiem przekazanym przez poprzednie pokolenia (własnej nieruchomości, znaczącego kapitału w banku, średniej firmy). Ale też było sporo ludzi nowych, którzy własną pracą i sprytem osiągnęli wysoką pozycję w życiu publicznym, gospodarczym, kulturze, nauce. Tak czy inaczej trzeba było dysponować stabilnym dochodem pozwalającym „żyć na poziomie” (minimum 200 zł miesięcznie single i bezdzietne małżeństwa na prowincji, ale 500 zł w przypadku Warszawy).
Środowisko to można określić mianem polskiego stanu średniego. Tworzył go zasadniczy zrąb polskiej inteligencji: urzędnicy, ludzie wolnych zawodów, nauczyciele, młodsi oficerowie, mniej zamożni właściciele ziemscy, posiadacze nieruchomości, średni biznes, większość duchownych różnych wyznań. W świecie tym obowiązywały równolegle przynajmniej dwa ideały życiowe: inteligencki i mieszczański. Średni i drobni urzędnicy, aspiranci do kariery w świecie wolnych zawodów i świecie intelektualnym oraz środowiska pozostające na pograniczu ziemiaństwa starały się realizować model życia polskiego inteligenta. Osobiście liberalnego, zaangażowanego w życie społeczne, będącego na bieżąco w kulturze i życiu umysłowym. Wzorzec mieszczański dominował w dawnych zaborach pruskim i austriackim. Zdecydowanie większą rolę odgrywały w nim sprawy materialne i powiązanie określonego stylu życia i konsumpcji z poziomem zamożności, ale też religia. Kwestie kultury i aktywności publicznej były tu, owszem, ważne, ale jako dopełnienie wizerunku, a nie najważniejsza płaszczyzna aktywności jednostki.
W okresie międzywojennym środowiska inteligenckie i mieszczańskie zbliżały się do siebie. Działo się to głównie za sprawą wspólnej obu światom fascynacji nowoczesnością i wzorcami płynącymi z Zachodu. Inteligenci i mieszczanie równie chętnie angażowali się w uprawianie sportów i turystykę, kupowali motocykle i samochody, ruszali na wyprawy zagraniczne, przeglądali te same żurnale z modą damską i męską. Wspólnym dla całej polskiej warstwy średniej marzeniem był awans społeczny i materialny pozwalający przejść do świata zamożności – i już bez wyrzeczeń realizować ideał wygodnego, nowoczesnego życia.
W realu bowiem niewielki majątek i dochody na poziomie kilkuset złotych miesięcznie na rodzinę pozwalały na wybiórczą realizację aspiracji życiowych i konsumpcyjnych. Archiwa urzędów państwowych pełne są podań o bezzwrotne zapomogi składanych przez osoby znajdujące się na wysokich szczeblach hierarchii urzędniczej. Pensje starczały na życie, dopóki nie decydowano się na dłuższy urlop, wysłanie dziecka na studia do większego miasta, inwestycję w mieszkanie lub domek letniskowy, nie zdarzyła się jakaś ciężka choroba. Nawet rodzinny wyjazd do Truskawca (popularnej miejscowości letniskowej w Karpatach, opodal Drohobycza) trzeba było odpokutować kilkumiesięcznymi ograniczeniami życia towarzyskiego.
Zręby społeczeństwa nowoczesnego. Warunki ekonomicznego rozwoju II RP były fatalne. Na tym większe uznanie zasługuje fakt, że udało się w tym czasie stworzyć fundamenty nowoczesnego społeczeństwa.
W ostatnich dziesięcioleciach przed I wojną światową na ziemiach polskich rozpadały się feudalne stosunki społeczne, a jednocześnie tworzyły zalążki społeczeństwa przemysłowego. Ale tylko w zaborze pruskim doprowadziło to do uformowania się w miarę spójnego modelu nowoczesnych stosunków społecznych. W zaborach rosyjskim i austriackim aż do 1914 r. współistniały ze sobą elementy archaiczne, np. oparte na dominacji dworu postszlacheckiego na wsi oraz enklawy nowoczesności w szybko rozwijających się ośrodkach przemysłowych Śląska Cieszyńskiego czy Warszawy. Hybrydowy charakter miały Zagłębie Dąbrowskie i Łódź – gdzie fundamentem klasy robotniczej były masy imigrantów ze wsi, przenoszące do miejskich mieszkań tradycje kultury chłopskiej.
W okres międzywojenny społeczeństwo polskie weszło więc jako zlepek elementów pochodzących z rozmaitych bajek – wyspom nowoczesnych struktur społecznych na Śląsku, Pomorzu, w Wielkopolsce towarzyszyły na poły feudalne (ale jednocześnie podatne na rewolucyjną propagandę) światki Polesia i Wileńszczyzny. Szybkiej poprawie sytuacji nie sprzyjał poziom kompetencji technologicznej ani wykształcenia ogólnego ludności. W 1921 r. umiejętność czytania deklarowało mniej niż 70 proc. obywateli (na wschód od Wisły i Sanu nie więcej niż 60 proc., od Bugu – 40 proc.).
Pożałowania godna była kondycja fizyczna społeczeństwa. Poza zaborem pruskim i częścią większych miast publiczna opieka zdrowotna znajdowała się w zalążkowym stadium rozwoju, a ogólny stan zdrowia ludności był funkcją raczej naturalnej odporności organizmów niż efektem celowych zabiegów. Zdrowiu i długości życia nie sprzyjały katastrofalne warunki higieniczne – powszechne rynsztoki, korzystanie ze studni niezabezpieczonych przed zalewaniem ściekami lub gnojówką etc. W początkach okresu międzywojennego choroby związane z niskim stanem cywilizacyjnym i wysoka śmiertelność dzieci sprawiały, iż przeciętna długość życia nie sięgała 50 lat.
Modernizacyjne starania państwa. Taki stan rzeczy odrodzone państwo, ale i ogół jego obywateli potraktowali nie jako dopust Boży, ale jako wyzwanie. Państwo – biedne nawet jak na ówczesne standardy europejskie – wzięło na siebie ambitne zobowiązania, jeśli chodzi o zapewnienie obywatelom: równości praw obywatelskich (w tym praw kobiet); możliwie jak najszerszej ochrony praw pracowniczych (w tym ośmiogodzinnego dnia pracy); powszechnego nauczania; tworzenia i rozbudowy państwowego systemu opieki i ubezpieczeń społecznych (zdrowotnych i emerytalnych). Oczywiście nawet najbardziej nowoczesne i demokratyczne rozwiązania ustrojowe nie zmieniały same z siebie realnych stosunków społecznych. Zwłaszcza że liczne działania – np. pierwsze próby budowy systemu pracowniczych ubezpieczeń zdrowotnych i emerytalnych były wyrazem raczej myślenia życzeniowego niż realnych możliwości państwa i gospodarki.
Wydaje się jednak, że należy z dużą ostrożnością podchodzić do ostrej krytyki, z jaką spotykała się w latach 30. polityka społeczna rządów sanacyjnych. Zarzuty, że mocno ograniczała wcześniejsze przywileje pracownicze i prawa emerytalne, są prawdziwe, ale nie uwzględniają np. faktu, że zakres i poziom publicznej opieki zdrowotnej i społecznej wzrósł między początkiem lat 20. a końcem lat 30. znacząco. Sama tylko liczba lekarzy zwiększyła się z 7 do 13 tys., powstała ogólnokrajowa sieć publicznych ośrodków zdrowia obsługujących w 1937 r. ponad 2 mln ubezpieczonych (wraz z członkami rodziny ok. 6 mln), uruchomiono ok. 500 państwowych ośrodków zdrowia nastawionych na walkę z chorobami społecznymi (np. gruźlicą) oraz system opieki zdrowotnej nad dziatwą szkolną.
Aspiracje i determinacja obywateli. Działania państwa na rzecz modernizacji nie na wiele by się zdały bez determinacji społeczeństwa. W skali masowej nastąpiła radykalna zmiana w stosunku do szkoły i oświaty. O ile w latach 20. popularne było przekonanie, że „kto biegły w piśmie do piekła się ciśnie”, a z chwilą rozpoczęcia sezonu pastwiskowego w wiejskich izbach lekcyjnych robiło się pustawo – pod koniec okresu międzywojennego potrzeba nauki szkolnej była już powszechnie uznana. Strukturalny kryzys tradycyjnego rolnictwa sprawił, że coraz większa część wiejskich dzieci nie mogła liczyć na przejęcie gospodarstwa po ojcach i musiała samodzielnie budować swoje życie. Rosła rzesza ludowej młodzieży starającej się osiągnąć awans społeczny i materialny poprzez edukację (często w seminariach duchownych i nauczycielskich, ale też w armii i policji), zdobywanie kwalifikacji do pracy w instytucjach obsługi wsi i rolnictwa (także handlu spółdzielczym, organizacjach społecznych) albo też w mieście – nie tylko w budownictwie i służbie domowej, ale w nowych branżach gospodarki (motoryzacja, elektromechanika). Także dzieci ze środowisk robotniczych i drobnomieszczańskich nie mogły powielać wzorców życiowych poprzednich pokoleń, ale musiały patrzeć na siebie w kategoriach wolnorynkowego indywidualizmu.
Potężnym wsparciem dla społecznej modernizacji było oddziaływanie wzorców globalnej kultury masowej. W kinematografii, ale też w niezwykle popularnej tzw. prasie i literaturze dla kucharek, a w latach 30. i w radiu wszechobecne były postaci aktywne, świadomie dążące do realizacji obranych celów w życiu osobistym i publicznym, zaś jednostki pasywne przegrywały. Media propagowały nowoczesną obyczajowość, styl ubierania się, konwenans daleko odbiegający od tradycyjnych wzorców wiejskich i robotniczych. Życie romansowe filmowych i literackich bohaterów mocno naruszyło powszechne dotąd formuły doboru małżeńskiego oparte na kategoriach zdrowego rozsądku i kompromisu. Upodmiotowienie kobiety przyczyniało się do istotnej zmiany w relacjach płci.
Zjawiska takie odciskały swe piętno na wszystkich aspektach życia społecznego i modelu stosunków na rynku pracy. W ciągu kilkunastu lat wieś praktycznie zrezygnowała z odzieży oferowanej przez małomiasteczkowych rzemieślników żydowskich i zaczęła zaopatrywać się w odzież fabryczną/chałupniczą, a kobiety u wiejskich krawcowych korzystających z najmodniejszych wykrojów dostępnych dzięki czasopismom modowym. Atrybutami nowoczesności były – poza modnym strojem i zegarkiem ręcznym – rowery i radioodbiorniki (które skądinąd mogły istotnie zmienić życie właściciela). Dla ich zdobycia przedstawiciele wszystkich warstw społecznych – od Poznania po wileńskie Głębokie – byli gotowi na najdalej idące wyrzeczenia.
Przeciętna wiejska chałupa uległa radykalnej przemianie. Nastąpiło w niej oddzielenie funkcji mieszkalnej od gospodarczej. Klepiska zostały zastąpione przez drewniane podłogi, a tzw. angielskie kuchnie (palenisko pod żelaznym blatem) i piece kaflowe wyparły konstrukcje lepione. Powiększano okna. To otwierało drogę do zastępowania mebli własnej roboty tymi w stylu miejskim.
Beneficjenci i przegrani zmian. Powyższe zmiany – dokonywane często kosztem ogromnych wyrzeczeń, a czasem wręcz głodowej konsumpcji bieżącej – nie zachodziły równomiernie na całym terytorium kraju. Następowały tym szybciej i łatwiej, im bliżej było do już istniejących wysp nowoczesności – większych miast, przemysłu, regionów wyższej kultury rolnej. Im dalej na wschód – tym było trudniej i ciężej. W efekcie z perspektywy np. wsi poleskiej dystans między światem oglądanym w kinie i w podręcznikach szkolnych a rzeczywistością raczej się powiększał, niż malał.
Społeczna modernizacja miała ponadto nie tylko beneficjentów, ale i licznych przegranych. To przede wszystkim trzymający się rutyny lub zbyt biedni na przeprowadzenie zmian rolnicy (w znacznym stopniu, ale nie tylko, białoruscy i ukraińscy) oraz zbyt biedni i niedostatecznie kompetentni na zmianę zajęcia drobni i bardzo drobni handlarze i rzemieślnicy (głównie, ale nie tylko, żydowscy). Katastrofa społeczna i ekonomiczna milionów i tak najbiedniejszych obywateli Drugiej Rzeczpospolitej była największym wyzwaniem w drugiej połowie lat 30. Droga do rozwiązania tego problemu była tylko jedna. Prowadziła przez kontynuację takiego rozwoju gospodarczego, który pozwalałby tworzyć miejsca pracy dla młodzieży pochodzącej z pogrążających się w beznadziei środowisk, a jednocześnie kreował fundusze na pomoc socjalną. Wrzesień 1939 r. odebrał Polsce szanse na realizację możliwego, zdaniem niżej podpisanego, pozytywnego scenariusza.
Model współistnienia. Trzeci element charakteryzujący Polskę Odrodzoną (dwa pierwsze, przypomnijmy, to: (a) biedne społeczeństwo na dorobku, któremu jednak udało się (b) stworzyć fundamenty społeczeństwa nowoczesnego) wydaje się tak oczywisty, że często umyka uwadze historyków i publicystów. A tymczasem oczywisty wcale nie jest i powinien być przedmiotem dumy Polaków. Otóż udało się w II RP zbudować akceptowany przez najważniejszych (choć nie wszystkich i nie pod każdym względem) uczestników życia społecznego model współistnienia w ramach własnego państwa. Było to niezwykle trudne, ponieważ przez cały XIX w. gwarantem stabilności ładu społecznego oraz instytucjonalnym organizatorem modernizacji społecznej na ziemiach polskich były państwa zaborcze. I to one (a w praktyce często austriacki i pruski żandarm oraz carski kozak) określały zasady rozstrzygania konfliktów społecznych między polskimi chłopami a szlachtą i ziemiaństwem, decydowały o sposobach przekształcenia stosunków feudalnych w kapitalistyczne, kontrolowały stosunki między kapitałem a światem pracy w warunkach rewolucji przemysłowej od Śląska po galicyjskie zagłębie naftowe. Decydowały też o kształtowaniu się stosunków społecznych na płaszczyźnie narodowościowej i wyznaniowej.
I trzeba dodać, że jedynie część polskiej szlachty oraz inteligencji uważała za zasadniczo naganne odwoływanie się do obcej władzy w obronie własnych interesów grupowych. Łódzki fabrykant czy podłódzki właściciel ziemski nie mieli w 1905 r. problemu z wezwaniem pomocy (zaborczego) państwa w tłumieniu strajku. Podobnie jak chłopi Królestwa Polskiego czy Galicji dawali dowody autentycznej wdzięczności carowi i cesarzowi za uwolnienie od ucisku polskich panów.
Tymczasem po 1918 r., poza jednym znaczącym wyjątkiem, nie doszło do sytuacji, w której duża grupa obywateli poszukiwałaby wsparcia w realizacji swych dążeń poza społeczeństwem i państwem polskim. W 1920 r. wszystkie grupy społeczne solidarnie broniły niepodległego bytu i pozostały głuche na propagandę rewolucyjną. Przez całe dwudziestolecie robotnicy i reprezentujący ich interesy socjaliści, chłopi i działające w ich imieniu ugrupowania ludowe, ale też warstwy posiadające i związane z nimi stronnictwa – nie próbowały wykorzystywać zaplecza międzynarodowego dla wzmocnienia swej pozycji w kraju. A było to możliwe choćby przez wsparcie przez zagraniczny kapitał polskich przedsiębiorców dążących do ograniczenia praw pracowniczych czy też poszukiwanie przez polski proletariat solidarnościowej pomocy np. u robotników niemieckich. Nie mówiąc o możliwości skorzystania z wprost nachalnie narzucającego swe wsparcie międzynarodowego ruchu komunistycznego.
Jaśniejsza strona nacjonalizmu. Wydaje się, że na ten niewątpliwy sukces złożyły się dwie związane ze sobą przyczyny. Pierwszą była determinacja zdecydowanej większości polskich elit do rozwiązywania nawet najostrzejszych konfliktów w swoim własnym zakresie – nawet kosztem samoograniczeń części uczestników wspólnoty. Klasycznym tego przykładem była sprawa reformy rolnej, ciągnąca się przez całe dwudziestolecie. Z dzisiejszej perspektywy trudno zrozumieć, jak wielkim wyrzeczeniem (nie tylko w sensie materialnym, ale też mentalnym i ideowym) polskiego konserwatyzmu i ziemiaństwa była zgoda na zasady reformy rolnej uchwalonej przez sejm w 1920 r., a potem udział w realizacji jej postanowień aż po 1939 r. Na przeciwległym biegunie na ogromne uznanie zasługuje powściągliwość przywódców ruchu ludowego w obliczu katastrofalnej sytuacji wsi w latach 30. XX w.
Jednak taka postawa elit nie na wiele by się zdała, gdyby nie fakt, że była to epoka bardzo szybkiej nacjonalizacji mas ludowych w całej Europie Środkowej i Wschodniej. Za sprawą tego zjawiska polski ruch niepodległościowy zdobył solidne społeczne zaplecze już przed listopadem 1918 r., a potem odwoływanie się do konieczności uwzględnienia interesu państwa narodowego w walce o realizowanie własnych interesów grupowych przynosiło realne efekty. W latach 30. polscy chłopi i robotnicy nie szukali poprawy swej doli we wsparciu obcych, ale samodzielnie dążyli do przekształcenia Polski „pańskiej”, „sanacyjnej” w „ludową”.
Ciemniejsza strona nacjonalizmu. Wyjątek, o którym wspomniano wyżej, stanowił drugą stronę tego samego medalu. Otóż na ziemiach przedrozbiorowej Rzeczpospolitej uformowały się i okrzepły przed 1918 r. konkurencyjne do polskiego nacjonalizmy cieszące się masowym zapleczem społecznym: ukraiński, żydowski, litewski i białoruski. Za sprawą wielu czynników ich reprezentanci ani nie zostali przez polskich obywateli II RP uznani za pełnoprawnych członków polskiego społeczeństwa, ani też sami nie chcieli stać się jego integralną częścią. Od samego więc początku w ramach społeczeństwa II RP istniały i starały się rozbudowywać zakres swej odrębności społeczności mniejszościowe.
Większość Polaków nie miała w zasadzie nic przeciwko odrębnościom obyczajowym, językowym etc., pod dwoma wszakże warunkami: bezwarunkowej akceptacji państwa polskiego i jego terytorium oraz zasady, że to naród polski jest jedynym suwerenem i gospodarzem kraju. Natomiast pomysły jakiejkolwiek realnej autonomii żydowskiego życia narodowego czy przyzwolenia na emancypację polityczną lub działalność niepodległościową Ukraińców lub Niemców w ramach polskiego państwa nie mieściły się w polskich głowach. Z drugiej zaś strony dla ukraińskiego, litewskiego, niemieckiego nacjonalisty czy żydowskiego syjonisty odwoływanie się do wsparcia Kijowa, Moskwy, Berlina, Kowna, Nowego Jorku etc. – nie stanowiło jakiegokolwiek problemu moralnego czy ideowego.
Polacy robili to, co uważali za słuszne z punktu widzenia etniczno-kulturowo pojmowanej wspólnoty narodowej i ani potrafili, ani chcieli inaczej. Jedyne, co można rozważać – to pytanie, na ile była to polityka skuteczna z punktu widzenia polskich interesów narodowych. W tym kontekście nie sposób nie stwierdzić, że Polska Odrodzona nie może być uznana za spadkobierczynię Rzeczpospolitej Obojga Narodów. W 1918 r. Polacy weszli na szlak budowy państwa narodowego, ze wszystkimi tego dobrymi i złymi konsekwencjami. Jedni się cieszyli i cieszą, inni trochę żałują, powtarzając puentę starej anegdoty: „I co to komu przeszkadzało?”.