Amerykanie kochają zwycięzców. Mówi się, że generałowie szykują się na poprzednią wojnę. To ironiczne porzekadło nie sprawdza się w przypadku głównodowodzących w drugiej wojnie światowej – i to po obu stronach: państw Osi i aliantów. Choć wielu z nich studiowało jeszcze przed pierwszą wielką wojną, a szlify zdobywało właśnie na niej i w okresie międzywojennym, na frontach drugiej wielkiej wojny dowiedli, że nie są skamielinami minionej epoki. Jak zawsze pomógł też łut szczęścia, polegający na tym, że jest się pod ręką we właściwym momencie. Na przykład brytyjski marszałek polny Montgomery (Monty), zwycięzca gen. Rommla, dostał nominację na dowódcę zamiast murowanego kandydata, który zginął.
Wspomnianym na wstępie talentem medialnym błysnęli zwłaszcza Montgomery i Patton, ale to gen. Eisenhower, naczelny dowódca sił alianckich w Europie, został po wojnie prezydentem USA. Eisenhower lubił przemawiać do żołnierzy patetycznie, Patton mówił bez notatek, prostym językiem, wyjaśniając sens i cel działania. A że nie miał imponującego głosu, wolał mówić krótko.
Tuż przed lądowaniem w Normandii tak zachęcał wojsko do walki: „Słuchajcie, niektórzy plotą coś o tym, że Ameryka powinna wycofać się z wojny, że nie chce walczyć, ale to bzdury. Amerykanie tradycyjnie uwielbiają walczyć. Prawdziwi Amerykanie uwielbiają zgiełk bitwy. (...) Amerykanie kochają tego, kto wygrywa. Nie tolerują przegranych. Gardzą tchórzami. Grają, żeby wygrywać”.
George Patton. Losy gen. George’a Pattona (1885–1945) ułożyły się dramatycznie. Urodzony w Kalifornii, w zamożnej rodzinie żołnierskiej, od wczesnej młodości chciał być dowódcą i bohaterem. Fascynowała go historia wojskowości, ale w szkole i na studiach w prestiżowej amerykańskiej akademii West Point borykał się z dysleksją – ponoć nigdy nie opanował ortografii.