„Nie potrafiłem sobie z tym poradzić”
Gdy góry zabierają bliskich
Dawniej i dziś. Dawniej zła wiadomość przychodziła telegramem. Odrywała od codziennych obowiązków. Czasem dzwonił stacjonarny telefon. Rozmowa międzymiastowa. Ktoś z ministerstwa, związku alpinizmu albo klubu wysokogórskiego radził usiąść, pytał, czy w pobliżu są dzieci. Albo mówił prosto z mostu: był wypadek, nie żyje. Czy można sobie wyobrazić, co czuli, kiedy na oficjalne potwierdzenie i akt zgonu trzeba było czekać tygodniami?
Dzisiaj jest inaczej. Złe wiadomości przychodzą natychmiast, w czasie rzeczywistym. Dzięki temu tragedie można uprzedzić, ruszyć z akcją ratunkową. Ale przez to strach, który dławi gardło, trwa dużo dłużej. Bliscy himalaistów swoje tragedie przeżywają 24 godziny na dobę, czytają o nich na telewizyjnych paskach.
Nie zmienia się jedno: na himalaistów w domach, tak jak dawniej, czekają żony, mężowie, dzieci.
Podzielone życie. Marianna Syrokomska, córka tragicznie zmarłej w 1982 r. pod K2 Haliny Krüger-Syrokomskiej, przyznaje, że dla niej – kilkuletniej dziewczynki – mama była bohaterką. Główną postacią niezwykłych, pełnych przygód opowiadań ze świata. Marianna przekonuje, że wolała mamę szczęśliwą, realizującą się w swojej pasji, a więc spełnioną. Nie chciała mieć mamy zwyczajnej, pogrążonej w codziennych obowiązkach, tak jak mamy jej koleżanek.
Janusz Syrokomski przyznaje, że dzieci nie były dla Haliny najważniejszym życiowym celem. Cel nadrzędny był inny: góry – co do tego mąż himalaistki nie ma wątpliwości. Tłumaczy też, że pasję żony akceptował w pełni. Na pewno nie było mu łatwo – w końcu sam wspinał się tylko w Tatrach. Nie pociągały go Alpy i Himalaje. Ale pasję żony rozumiał i akceptował. „Dla mnie było oczywiste, że jeśli Halina zostanie moją żoną, to razem z tymi swoimi górami – twierdził w książce „Himalaistki”.