Wspólnoty wyobrażone? Określenie „wspólnota wyobrażona” wprowadził z dużym sukcesem amerykański historyk i politolog Benedict Anderson (1936–2015). Jego zdaniem przed XIX w. nie istniały zbiorowości ludzkie, których tożsamość kształtowało jednoznacznie przekonanie, że wspólny język, dziedzictwo historyczne (zawsze w jakiś sposób zmitologizowane) i specyfika kulturowa są najważniejsze, stoją ponad innymi więzami wspólnotowymi, tworzonymi dawniej głównie przez religie, miejsca zamieszkania, grupowe statusy społeczne czy ideologie władzy (w owym czasie przede wszystkim monarchicznej). Dokładna wiedza o tak rozumianej wspólnocie nie jest możliwa; do umysłów poszczególnych jednostek dociera tylko jej cząstkowa synteza w formie zestawu stereotypów i haseł, które zakorzeniają się w zbiorowej wyobraźni.
Koncepcję tę rozwinęli inni wybitni i wpływowi uczeni, jak Brytyjczycy filozof i antropolog Ernest Gellner (1925–95) oraz historyk Eric Hobsbawm (1917–2012). Zwrócili oni uwagę na rolę XIX-wiecznego państwa, które m.in. przy pomocy szkoły, wojska i oficjalnej propagandy starało się jednolicie kształtować poddanych/obywateli, utrzymywać ich w posłuszeństwie przez narzucenie swoistej nowej religii. Dla budowy tożsamości wykorzystywano heroiczne opowieści, a także rozwijano odwieczne rozumowanie w kategoriach swój–obcy. Hobsbawm stworzył pojęcie „tradycji wynalezionej”, odnoszone przede wszystkim do istotnych nurtów kultury europejskiej XIX w. Wtedy to – przenieśmy się na chwilę na rodzime poletko – Adam Mickiewicz, Juliusz Słowacki, Józef Ignacy Kraszewski, Henryk Sienkiewicz, Jan Matejko, Maria Konopnicka i wielu, wielu innych, w tym także historycy patrioci, zaczęło opiewać bohaterów rodzimej przeszłości, tworzyć nowe hierarchie osób i zdarzeń, przekonywać, że żyjący współcześnie użytkownicy języka polskiego są potomkami owych herosów i powinni wzorować się na nich (a raczej na ich artystycznych czy publicystycznych wizerunkach).