Zimny wychów. Kiedy przyszedł na świat 3 czerwca 1865 r. jako George Frederick Ernest Albert, Wielka Brytania była u szczytu imperialnej potęgi. Kiedy odchodził w wieku 71 lat, imperium zaczynało się kruszyć, a przed krajem stało widmo ponownej walki z Niemcami. Można by odnieść wrażenie, że był uosobieniem mądrości i tego, co Anglicy nazywają judgement – umiejętności wyważonych ocen spraw i ludzi. Tak rzeczywiście bywało dość często, gdy podejmował decyzje polityczne. Choć Jerzy V nie był intelektualistą (a może właśnie dlatego?), potrafił zrozumieć przeciętnych Brytyjczyków. Zasłynął z nieco naiwnego uporu w dążeniu do kompromisu – w debacie ustrojowej nad kompetencjami wyższej izby parlamentu w 1911 r., w konflikcie katolików i protestantów w Irlandii oraz podczas strajku generalnego w 1926 r. nadawałby się na premiera.
Ale w życiu domowym? Mądrość i umiarkowanie króla? Nic bardziej mylnego! Syn Edwarda VII, casanovy i bon vivanta, nie odziedziczył po ojcu pogody ducha i tolerancji dla bliźnich (jeśli już, to choleryczny charakter). Jego zaborcza uczuciowo matka, duńska księżniczka Aleksandra, nie nauczyła go szacunku dla wolności i izolowała od rówieśników. Uganiający się za kochankami ojciec pozostawiał go samemu sobie, także na polu szerszej edukacji. Jak przenikliwie zauważył Owen Morshead (królewski bibliotekarz w latach 1926–58): „Dom hanowerski produkuje złych rodziców, którzy jak kaczki depczą swoje młode”. Może dlatego Jerzy V już jako człowiek dorosły w domowym zaciszu sam był dla swoich dzieci kimś w rodzaju tyrana. Nie łagodziło jego zwyczajów codzienne czytanie Biblii ani regularna obecność na kościelnych nabożeństwach. Najważniejsza była dyscyplina, jak na okręcie. Młodszy z synów Bertie (późniejszy Jerzy VI) domową musztrę w wykonaniu ojca przypłacił jąkaniem, starszy Edward (VIII, po abdykacji książę Windsoru), był całe życie mało odpowiedzialnym kontestatorem.