Pierwsza ofiara. Na blisko 70 cesarzy Imperium Romanum (pomijając uzurpatorów), którzy władali od 27 r. p.n.e. do 395 r. n.e., ponad 40 padło ofiarą zamachów. Gdyby dodać do tego zachodnich imperatorów – od Honoriusza do Romulusa Augustulusa – liczba ta jeszcze by wzrosła.
A wszystko zaczęło się 15 marca 44 r. p.n.e. od zabójstwa Cezara. Najsłynniejszy z morderców, Brutus, zadał ostateczny cios, a Cezar wyrzekł wtedy zdanie: „I ty synu” (a nie, jak chciałby Szekspir: „I ty Brutusie przeciwko mnie!”). Po tym zabójstwie walki wewnętrzne zakończyły się wiktorią Augusta pod Akcjum, jednak nad nowym jedynowładcą Rzymu wciąż wisiało widmo zamachu. Jak zauważył francuski historyk René Girard: „Wszyscy kolejni cesarze czerpią swoją siłę z cnoty ofiary, emanującej z bóstwa, którego imię noszą, pierwszego cezara, zamordowanego przez wielu morderców. Jak każda święta monarchia także imperium opiera się na deifikowanej ofierze zbiorowej”.
Niejasna sukcesja. W Imperium Rzymskim pojawił się zasadniczy problem. Nie istniały ani akty prawne, które sankcjonowały przekazywanie władzy, ani tradycja. August, pozbawiony męskich potomków, chociaż adoptował swojego pasierba Tyberiusza, nie stworzył reguł cesarskiej sukcesji. Podobnie nie uczynili tego kolejni princepsi. Zdarzały się sytuacje, w których sukcesja z ojca na syna bądź na wybranego członka elity była akceptowana i nie budziła wątpliwości, jednak należy pamiętać, że pierwszym cesarzem, który urodził się w czasach, gdy ojciec dzierżył już najwyższą władzę, był Kommodus, syn Marka Aureliusza, co powtórzy się dopiero w czasach rządów synów Konstantyna Wielkiego (nie licząc krótkiego epizodu za Galiena), a więc po ponad półtora wieku.