W kanionie zwycięzców. Niczym rzymski wódz powracający ze zwycięskiej kampanii wojennej – tak 18 czerwca 1930 r. był witany w Nowym Jorku amerykański kontradmirał Richard Byrd. Maszerował środkiem dolnego Broadwayu, a wspaniałego przyjęcia mógłby mu pozazdrościć niejeden władca. Na jego głowę spadał deszcz konfetti i ścinków kolorowego papieru wyrzucanych z okien wysokich biurowców ciągnących się wzdłuż głównej nowojorskiej arterii, nazywanej na tym odcinku kanionem zwycięzców, ponieważ tu właśnie od blisko 150 lat świętuje się szczególne osiągnięcia Ameryki i jej szczególnych gości. Tym razem wiwatujące tłumy pozdrawiały człowieka, który ponad pół roku wcześniej dokonał niezwykłego wyczynu – doleciał samolotem nad biegun południowy, startując z bazy, którą sam zbudował na skraju Białego Lądu. Lot tam i z powrotem trwał 18 godzin i 41 minut, a gdy informacja o tym osiągnięciu dotarła do USA, amerykański Kongres awansował śmiałka od razu do rangi kontradmirała z pominięciem kilku stopni wojskowych.
Byrd z dnia na dzień został bohaterem narodowym. Ameryka musiała jeszcze poczekać pół roku na jego powrót z Antarktydy, ponieważ chciał on jeszcze zbadać nieznany kawałek kontynentu, który nazwał Ziemią Marii Byrd – na cześć swojej żony. Gdy w końcu powrócił, z łatwością przeobraził się w celebrytę. Dzień po tryumfalnym wjeździe do Nowego Jorku w kinach w całym kraju zaczęto wyświetlać pełnometrażowy film dokumentalny „With Byrd at the South Pole”. Nakręcili go Joseph Rucker i Willard Van der Verr, których polarnik zabrał ze sobą na Antarktydę, a wyprodukowała Paramount Pictures. Kilka miesięcy później obraz dostał Oscara, a obecny na uroczystości w Los Angeles kontradmirał był traktowany niczym supergwiazda filmowa. Bez wątpienia potrafił zadbać o publicity.