Nie do wiary. Pływające skały w micie o Argonautach, u Herodota opowieści o Hiperborejach, mgliste jak kraina, w której żyją – daleka północ działała na europejską wyobraźnię od czasów ledwie pamiętnych. Pierwszym z Greków, który rzeczywiście miał na ten temat coś do powiedzenia, był Pyteasz, żeglarz z Masalii, dzisiejszej Marsylii. Pod koniec IV w. p.n.e. wyruszył on na północ, dotarł gdzieś pewnie do środkowych wybrzeży Norwegii, opisał dziwy, takie jak ledwie dwugodzinna noc w lecie i „morze zestalone” przed wiosną. Nie wierzono mu, śmiano się, ale gdzieś pod skórą te wyobrażenia zostawały.
Miejsce próby moralnej. Przeskoczmy teraz tysiąclecia aż do czasu, kiedy polarna wyobraźnia europejska zyskała realne paliwo. Epoka odkryć geograficznych wywołała ruch i w północnych regionach globu. Zwłaszcza szukano tam bezpiecznego przejścia na Ocean Spokojny – z dala od morskich szlaków wokół Afryki czy Patagonii, gdzie mocarstwa walczyły o kontrolę coraz to zacieklej. Pod koniec XVI w. Niderlandczyk Willem Barentszon, krótko zwany Barentszem, w trzech kolejnych wyprawach próbował przejścia na wschód, poza Norwegią i ponad Eurazją, aż w końcu lody zmiażdżyły jego statek opodal wysp Nowej Ziemi. Wraz z towarzyszami sklecił z drewna okrętowego chatę; oni pierwsi z odkrywców przebyli w Arktyce całą noc polarną. Wiosną wyruszyli dwiema szalupami z powrotem przez morze, ale w drodze Barentsz umarł nagle wpół słowa, studiując mapy. Jego śmierć – jak napisał oficer Gerrit de Veer – „sprawiła nam niemałą niedogodę (…), ale nie mogliśmy sprzeciwiać się Bogu i tak musieliśmy na siłę być kontenci”.
Reszta dotarła szczęśliwie. Dziennik de Veera wydano drukiem. I ozdobiono go drzeworytami, z których jeden – kopiowany setki razy i doskonalony – stał się pierwszą arktyczną ikoną: alegorią ludzkiej solidarnej samowystarczalności w pustce wszechświata.